Skocz do zawartości

Norwegia z przyczepą


Rekomendowane odpowiedzi

Ponieważ jest zimno, pada śnieg a drogi zakorkowały się na amen i w zasadzie nie ma dzisiaj nic lepszego do roboty, to w nawiązaniu do poprzedniego postu trochę powspominam.

Świadomy tego, że jest to tylko luźno związane z tematem wątku a przydatność przekazywanych dalej informacji raczej żadna, z góry przepraszam i obiecuję, że w przypadku protestów czym prędzej przestanę.

Zatem, podróż po Skandynawii zakończyliśmy w Sjobo. Bardzo zależało mi na tych odwiedzinach . Byłem tu wcześniej w 1987.

 

Najczęściej odmienianym wówczas przez wszystkie przypadki słowem w prasie, radiu i telewizji była "Pieriestrojka" a niejaki "Walesa"

stał się na dobre bohaterem Europy.

Lista Przebojów Programu 3 PR rozkwitła w pełni i przeżywała swoje najlepsze lata ale szara rzeczywistość była naprawdę szara.

Byłem po IV roku studiów i właśnie się ożeniłem.

Owszem, miałem już pewne sukcesy.

Miesiąc temu udało mi się kupić telewizor, gdy komitet kolejkowy uznał zgodnie, że próbujący wepchać się osobnik

z legitymacją milicjanta nie znajdował się na liście stojących i ostatni (no, może prawie ostatni) egzemplarz

przypadł w udziale MNIE.

Cieszyła też niezmiernie meblościanka, zdobyta, gdy długo oczekujący na dostawę tłum powalił parkan

wokół sklepu meblowego a ja nie ległem przy tej okazji pokotem, jak część zmęczonych nocnym oczekiwaniem osób,

tylko szczęśliwie, jako jeden z pierwszych dobiegłem do okienka kasowego.

 

Tymczasem od kolegów z liceum, którzy w okresie stanu wojennego w taki lub inny sposób trafili na zachód dochodziły

wiadomości opisujące ich rzeczywistość żywo kontrastującą z naszą.

Paszportów w domu jeszcze nie można było mieć, ale ich otrzymanie nie było już tak niedosiężne jak jeszcze

kilka lat temu. Niestety, coraz bardziej widoczne stawało się to, że choć nasza władza byłaby skłonna w końcu

popuścić cugli to tak kusząca "zagranica" wcale nas nie chce.

 

Z nieznanych powodów kolega działający w samorządzie studenckim zaproponował mi wyjazd na praktykę w ramach

wymiany międzynarodowej.

Do Szwecji.

Nasze organizacje studenckie za wszelką cenę chciały być prawdziwe, samorządne i demokratyczne,

zgodnie z obowiązującymi trendami.

Nawiązanie współpracy z podobnymi im instytucjami za granicą zdawało się legitymizować te jak najbardziej pożądane

obecnie cechy.

Niewiele myśląc, chętnie przystałem na propozycję.

 

Wkrótce zostałem wyposażony w paszport ze stemplem "Służbowy" i z adnotacją, iż jego ważność upływa za 6 miesięcy.

Kolejka po wizę w szwedzkiej ambasadzie nie była taka straszna, jak opowiadano. Zostałem przyjęty w tym samym dniu,

w którym do niej trafiłem.

Uzbrojony w stosowne zaproszenie na praktykę w AB Sjobo Bruk nie spotkałem się też z odmową przyznania mi prawa

do odwiedzin w Królestwie Szwecji i szczęśliwie wróciłem z Warszawy do domu.

Powoli zaczęło mi świtać, dlaczego nikt inny nie złapał wcześniej tego, jak mi się wydawało, atrakcyjnego kąska.

PIENIĄDZE.

 

Bilet na prom tani nie był, ale w końcu bez przesady.

Gorzej z pobytem.

Z dokumentów, jakie do mnie w końcu dotarły od organizatorów praktyk wynikało, że wikt i opierunek trzeba sobie

na miejscu opłacić.

Dolarów kupować ani tym bardziej wywozić z Polski nie było wolno.

Na szczęście, wobec podróżujących służbowo, a praktyka studencka została tak sklasyfikowana, zastosowano pewne ulgi.

Już po kilku tygodniach starań, po dwóch podaniach i zdobyciu paru zaświadczeń otrzymałem zgodę na zakup

i wywóz 10 USD.

Kwota była znaczna, prawie cała moja miesięczna pensja na uczelni, gdzie właśnie rozpocząłem pracę.

Siła nabywcza na zachodzie Europy - podobnie jak dzisiaj, czyli będzie ze 30 zł III (IV?) RP.

 

Trzeba było sobie jakoś radzić.

Tata popełnił kiedyś przestępstwo karno-skarbowe przyjmując zapłatę za sprzedawane mieszkanie w dolarach.

Teraz znowu wkroczył na drogę występku, wręczając mi pochodzący z przestępstwa banknot pięćdziesięciodolarowy

ze słowami - "Masz, synu jak by co".

Nielegalne pieniądze ukryłem w bagażu. A było gdzie.

Ponieważ na obcej ziemi miałem przetrwać ok. 30 dni praktycznie bez wynalazku Fenicjan, zabrałem wszystko,

co trzeba do jedzenia, z nadzieją, że ze zdobyciem dachu nad głową jakoś sobie poradzę.

Najwięcej miejsca zajęło 15 bochenków chleba. Reszta była mniej kłopotliwa, ale i tak plecak i dwie walizy były

ciężkie jak nie wiem co.

Początkowo nie stanowiło to żadnego problemu - do pociągu zostałem odstawiony i zapakowany przez rodzinę.

Pierwsze kłopoty pojawiły się na peronie w Świnoujściu.

Cdn.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zatem dotarłem do Świnoujścia.

Na chodniku stały dwie walizy wypełnione żarciem, jedna czerwona, druga czarna, a port był w zasięgu wzroku.

Złapałem je i ruszyłem w stronę terminala.

Ja ruszyłem ale one nie!

Plecak ze stelażem marki "Polsport" z zawartością podobną do reszty bagażu stanowił najwidoczniej nadbagaż.

Zostawiłem jedną walizkę, tą czerwoną, na chodniku a dwa pozostałe toboły przeniosłem dwadzieścia metrów dalej i

zawróciłem po resztę.

Potem wszystko powtórzyłem, dla odmiany najpierw zostawiając czarną. Żeby było sprawiedliwie.

Zauważyłem pewne zainteresowanie moją osobą wśród przechodniów i zrobiło mi się trochę wstyd.

Jednak ceny taksówek na pobliskim postoju były obliczone niestety na "turystów dewizowych" albo tzw. "powracających"

a propozycja zapłaty za kurs w złotówkach została przyjęta przeciągłym i milczącym spojrzeniem Pana Taksówkarza

podsumowanym stwierdzeniem: "eee, nie jadę...".

Po przebyciu kolejnych dwudziestu metrów postanowiłem trochę odegrać się na moich walizkach i zmęczony,

rozsiadłem się na nich.

 

Gdy tak regenerowałem nadwątlone siły, tępo gapiąc się na łunę właśnie zachodzącego Słońca - na jej tle pojawiło

się rozwiązanie walizkowego problemu.

Rudy jak marchewka nastolatek nadjeżdżał klekocząc źle przykręconym błotnikiem

roweru marki "Jubilat". Też taki miałem w domu, tylko trochę przerobiony, bo zawias w ramie rozleciał się

i trzeba było zespawać go na stałe. A zamiast słowa "Jubilat", umieściłem napis "Struś" - żeby rower był bardziej

charakterystyczny a co za tym idzie, mniej podatny na kradzież.

- Hej, kolego, chcesz zarobić parę złotych? Rowerzysta był na tyle zaskoczony propozycją, że zanim zastanowił się

czego od niego chcą i czy mu z tym po drodze, już prowadził rower z jedną walizą opartą o ramę a drugą,

podtrzymywaną przeze mnie - na bagażniku.

Gdy dochodziliśmy do budynku portowego, piegi na policzkach mojego towarzysza zniknęły. Czerwony ze zmęczenia

przyjął z zadowoleniem zapłatę i zniknął czym prędzej.

 

Podróż promem była rzeczą nową i jej perspektywa stwarzała coś w rodzaju tremy.

Jednak nie było czego się obawiać. Okazało się, że cała sztuka polegała na tym, żeby znaleźć sobie jakiś,

w miarę wygodny kąt, w którym można by pospać do rana.

Takich, jak ja, oszczędzających na kabinie było pełno, zatem nie czułem się zakłopotany.

Kręcąc się po pokładzie zawarłem znajomość z dwoma rówieśnikami.

Podróżowali wspólnie. W przeciwieństwie do mnie, byli pewni siebie oraz wiedzieli wszystko co i jak.

Nic dziwnego, przez Bałtyk pływali kilka razy w roku - ich rodzice pracowali w polskiej placówce dyplomatycznej.

Za ich namową wstąpiłem do pokładowego baru na kolację.

O mało nie skończyło się to całkowitym załamaniem mojego budźetu, już na starcie wyprawy.

Miałem jednak szczęście. Siedzącej obok pasażerce potrzebne były złotówki do wniesienia jakiejś urzędowej opłaty.

Ponieważ kantor pokładowy stosował zbójeckie kursy wymiany, zaproponowała mi odsprzedaż posiadanych koron.

 

Wczesnym rankiem wyokrętowałem się w Ystad.

Tym razem sytuacja była naprawdę poważa.

Wprawdzie odprawa celna przebiegła bezproblemowo, ale stojące znowu na chodniku walizy przyprawiały

o rozpacz. Do miasta, gdzie powinien być przystanek autobusowy kaaawał drogi.

Rozejrzałem się z nadzieją, czy nie nadciąga jakiś, tym razem szwedzki rowerzysta. Jednak wiadukt przede mną

pnący się dziesiątkami schodów w górę pozbawił mnie ostatnich złudzeń.

 

Gdy stosując wypróbowaną w Świnoujściu technikę "tam i z powrotem" mijałem pierwszy zakręt schodów, nagle,

ni stąd ni zowąd, wyrósł obok mnie jakiś dziwny człowieczek. Wystrojony w kusą, skórzaną kurteczkę, krawat

i przyklejony uśmieszek, bez bagażu, nie pasował do mijających mnie pasażerów promu.

- A witam, witam, idzie pan do miasta?, zwrócił się do mnie.

- Tak, potwierdziłem raczej oczywistą rzecz.

- A to świetnie, świetnie. Mogę pokazać którędy, zaoferował.

Jak by tego było mało, złapał za walizy.

Sapał, pocił się ale, pomimo moich obiekcji, taszczył wytrwale mój bagaż.

Nie tracił przy tym animuszu tylko nieustannie perorował, coraz to wypytując mnie o co się tylko dało:

skąd, dokąd, po co mi aż tyle bagażu, jak się podróżuje, itd. itd.

Szczęśliwy z powodu otrzymanej od losu niespodziewanej odsieczy, niewiele się zastanawiając, wdałem się

w rozmowę.

 

Droga do przystanku minęła nadspodziewanie szybko. Gdy walizki spoczęły obok ławki dla czekających

na autobus, mój nowy znajomy stwierdził, że czym prędzej musi się pożegnać, bo czeka go pilny telefon i

nieomal biegiem ruszył w swoją stronę.

Rozsiadłem się na ławce i delektując porannym słońcem, próbowałem poradzić sobie z wyrzutami sumienia.

Tak, stanowczo za mało wdzięczności okazałem za bezinteresowną i jakże cenną dla mnie pomoc.

Moje rozterki nie trwały długo.

Kilka minut później na przystanek zajechało wielkie, ciemnozielone Volvo. Zahamowało z piskiem opon.

Dwóch umundurowanych osiłków bez słowa zapakowało mnie i moje walizy do środka, trzeci, jeszcze gdy domykały

się drzwi auta dodał gazu. Samochód pochylając się na zakrętach pędził poza miasto ...

 

Cdn.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Pisz, pisz, też mi się przypominają studenckie czasy i wyjazdy na "zachód" z kilkunastoma $ w kieszeni. Ja też w ten sposób zwiedziłem kiedyś spory kawałek świata.

 

I choć bez przyczepy to mamy nadzieję, ze administrator przymnkie oko

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Byłem gdzieś w okolicach portu.

W pokoju, gdzie zostałem posadzony na małym zydelku, kręcili się panowie, którzy właśnie co zafundowali

mi przejażdżkę.

Volvo nigdy do tej pory nie jechałem, a z piskiem opon na zakrętach to już na pewno nie.

Walizki i plecak zostały ułożone na stole.

Dotrzymujący mi towarzystwa specjalnie się mną nie interesowali. Po chwili jednak drzwi uchyliły się.

Na korytarzu mignęła mi postać w kusej, skórzanej kurteczce a do środka weszli następni dwaj

osobnicy, ale w bardziej wyprasowanych mundurach i z większą ilością naszywek na epoletach.

Miny mieli uroczyste, jeden stanął przede mną i odczytał coś z trzymanej kartki, a następnie spojrzał

na mnie wyczekująco.

Aha, zrozumiałem, że mam ustosunkować się do usłyszanej epistoły.

Dowiedziawszy się, że po szwedzku ni w ząb nie rozumiem, drągal o aryjskiej urodzie, z kartką w ręku,

przybrał zniecierpliwioną i nie wiadomo czemu, zdziwioną minę, a następnie zaczął od nowa,

tym razem po angielsku.

W skrócie chodziło o to, że do Szwecji nie wolno wwozić różnych rzeczy i o ile przyznam się, że je wwiozłem

ale tylko niechcący, to nie pójdę do więzienia tylko zostanę odesłany do domu.

Na szczęście na tej niezbyt długiej liście chleba ani zupy w proszku nie było, więc się nie przyznałem.

Zniecierpliwieni i chyba trochę już źli panowie zabrali się za rozpakowywanie moich tobołków.

Przy siódmym bochenku aryjczyk uniósł ze zdumienia brwi a jego kolega przestał grzebać w walizce tylko

zaczął bacznie mi się przyglądać.

Atmosferę ogólnego zniechęcenia i rezygnacji tylko na moment rozświetlił błysk w oku drugiego rewidenta,

gdy wpadł na pomysł aby rozkroić jeden z chlebów. Zawiedziony, kilka pozostałych sztuk jedynie trochę

pogniótł i potarmosił.

Zapanowała cisza, prawie wszyscy gdzieś się ulotnili, na placu boju pozostał tylko kolega aryjczyka i jeden

z konwojentów. Upchali moje rzeczy z powrotem do walizek (ale bardzo byle jak) i zgodnie stwierdzili, że

w zasadzie, to mogę już sobie pójść.

Stanowczo odmówiłem.

Po chwili konsternacji i krótkiej naradzie zaproponowali mi podwiezienie na przystanek.

Kwadrans później znów siedziałem, jak przedtem, na znajomej już ławce.

 

Cdn.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 3 tygodnie później...

Zniecierpliwieni i chyba trochę już źli panowie zabrali się za rozpakowywanie moich tobołków.

Przy siódmym bochenku aryjczyk uniósł ze zdumienia brwi a jego kolega przestał grzebać w walizce tylko

zaczął bacznie mi się przyglądać.

 

Ale musieli mieć miny!!! ;):banan::look:

 

TikTak, za całą opowieść :mikolaj::sciana::ok:

 

 

i prosimy o CDN :look: :look:

 

Przy okazji: pamiętasz, czego nie można było wtedy wwozić..?

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 2 tygodnie później...

Kierowca autobusu był bardzo uprzejmy, zatrzymał się zaraz przy bramie zakładu, do którego zmierzałem.

Z biciem serca wszedłem do biura i zapytałem o Karen, która miała nadzorować mój pobyt.

Starsza pani sprawiała sympatyczne wrażenie, była bardzo energiczna i, jak się okazało,

mogła wszystko, bowiem zakład należał do niej. No, prawie wszystko. W niektórych kwestiach, jak później

mogłem się przekonać, rządziły związki zawodowe.

Wprawiłem ją w zakłopotanie moim nie najlepszym angielskim.

Nie bardzo wiedziała, dlaczego nie chcę skorzystać z pomocy w wynajęciu samochodu.

Przecież mógłbym łatwiej dostać się do nieodległego Lund, gdzie, jak na ośrodek akademicki przystało,

na pewno znajdę mnóstwo kolegów i studenckich atrakcji.

Na wszelki wypadek, z myślą o moim planowanym przybyciu, zarezerwowała domek, na znajdującym się nieopodal

kempingu, ale oczywiście ode mnie zależy, gdzie będę chciał zamieszkać.

Wiadomo, praktyka jest tylko takim pretekstem do przyjazdu. Tak na prawdę chodzi o to, żeby poznać kraj,

pozwiedzać i dobrze się bawić - w zeszłym roku zawitał w Sjobo student z Holandii i widziała go chyba tylko

w pierwszym i ostatnim dniu praktyki.

Cóż, wszystko wskazywało na to, że będę tu raczej egzotycznym przybyszem...

 

Przez chwilę dane było mi poczuć się bardziej swojsko, gdy Karen zapytała o mój bagaż.

Walizki zostawiłem na chodniku, przed zakładem.

Przecież powszechnie było wiadomo, że w Szwecji nie ma złodziei.

Oczy mojej opiekunki zrobiły się okrągłe. Popatrzyła na mnie z niedowierzaniem a następnie wybiegła jak

oparzona przed budynek.

Pakunki ciągle jeszcze stały pod płotem. Po chwili, targałem je w stronę przepastnego bagażnika Volvo

należącego do Karen, a starsza pani, ciągle zadyszana, łagodnie przemawiając próbowała wyprostować moje błędne,

jak twierdziła, wyobrażenia.

 

Jazda na kemping, gdzie miałem zamieszkać, nie trwała długo.

W ciągu kilkunastu minut jazdy, Karen dowiedziała się, że nie chcę zwiedzać Sztokholmu ani że nie mam tu

kolegów, z którymi będę chciał spędzać czas. Że do Lund również się nie wybieram a miejscowa dyskoteka,

choć podobno ogólnie lubiana, też mnie nie interesuje.

 

Wczesna jesień zdążyła już wygonić wszystkich turystów z kempingu a wiatr delikatnie zamiatał pierwsze

żółte liście poniewierające się na alejce przed domkiem.

Miałem spędzić w nim najbliższy miesiąc.

Karen zbierająca się już do odjazdu zawróciła.

- Tom, to po co tu przyjechałeś? Była dobrze ułożona, więc pytanie z trudem przeszło jej przez gardło.

- Noo, na praktykę, pracować. U nas na praktyce pracuje się. A u was nie?

Karen myślała i kiwała głową. Jasne postawienie sprawy jednak dało szansę na oddalenie perspektywy

kłopotów, które zapowiedziało moje pojawienie się w firmie.

Naraz rozchmurzyła się, pstryknęła palcami.

- Mam! Nawet dobrze sie składa. To faktycznie chcesz pracować?

Umówiliśmy się na jutro w zakładzie.

Karen jeszcze raz sprawdziła, czy nic mi nie brakuje i odjechała.

A ja zostałem sam. Miałem pracę w Szwecji. I to legalną!

Huraaa!!!

 

Na drugi dzień, rano, zameldowałem się w zakładzie. Karen przekazała mnie kadrowej, ta kierownikowi

działu spedycji a ten z kolei grupie moich przyszłych kolegów, z którymi miałem pracować.

Zjawisko studenta-praktykanta, który chciał cokolwiek robić było tu chyba, jeżeli nie nadzwyczajne, to

przynajmniej niepospolite. Za każdym razem przynajmniej dwa razy musiałem potwierdzać, że rzeczywiście

chcę do pracy.

Zadaniem naszej kilkuosobowej brygady było kompletowanie elementów armatury hydraulicznej wytwarzanej

przez zakład.

Konstrukcję złożoną z kilkunastu części upychaliśmy do tekturowych pudełek, te z kolei, do dużych

tekturowych pudełek. Duże tekturowe pudła wędrowały do bardzo dużych tekturowych pudeł.

Tu niestety zabawa się już kończyła, efekt naszej pracy wyjeżdżał na wózku do innej hali.

Podejrzewaliśmy, że ci, którzy tam pracują, mają jeszcze większe pudła, więc na zapas im zazdrościliśmy.

Ale jak tam było na prawdę, to nie wiem.

 

Praca była żmudna, ale niezbyt ciężka, czysta, no i w sympatycznym towarzystwie.

Byłem zadowolony.

Koło południa zjawiła się Karen. Była wyraźnie poirytowana. Stwierdziła, że skoro chcę pracować a jej

ciągle brakuje chętnych do tej pracy, to uzgodnienia w tej kwestii ze związkami zawodowymi uważa za bzdurę.

Poklepała mnie po ramieniu, stwierdziła, że w żadnym razie nie powinienem się denerwować tym, że

pojutrze specjalnie przyjadą z Malmo panowie z centrali związkowej.

Potem wypowiedziała parę słów, których nie rozumiałem. Zapytana, odparła wymijająco, że wyraziła swoje

niezadowolenie z partii stojącej obecnie u steru władzy.

 

Koledzy z pracy zdawali się hołdować maksymie "I live for fridays".

Wszyscy, bez względu na wiek i usposobienie, to co do nich należało wykonywali w miarę solidnie ale raczej

beznamiętnie.

Odnosiłem wrażenie, że sensu życia upatrywali przede wszystkim w oczekiwaniu na weekend.

Sprawiający zamknietych w sobie, W piątek już od samego rana ożywiali się, stawali się bardziej rozmowni

a nawet zaczynali robić sobie nawzajem dowcipy. Po południu, rozdokazywani jak nastolatki opuszczali

bramę zakładu, po to, by w poniedziałek rano, znów przygasnąć i zmienić się w sprawnie działającego

robotnika.

Informacje na temat życia w Polsce specjalnie ich nie interesowały, więc wiele na swój temat nie opowiadałem.

Raz tylko trochę rozemocjonowali się, gdy przy jakiejś okazji powiedziałem, że u nas za używany samochód

na giełdzie trzeba zapłacić dwa razy tyle co za nowy, ze sklepu.

Upewniwszy się, że nie chodzi tu o auta zabytkowe ani produkowane w jednostkowych egzemplarzach modele

Ferrari przez parę minut próbowali dociekać co może być powodem takiego ewenementu.

Potem jednogłośnie stwierdzili, że to nie jest możliwe i że niezły żartowniś ze mnie.

 

Dwa dni później, już od samego rana, atmosfera w pracy zrobiła się jakaś dziwna.

Karen była markotna i unikała okazji do rozmowy. Starszy pan kierujący wózkiem widłowym, zamiast

uruchomić swoją maszynę i przestawiać z kąta w kąt zrobione przez nas paczki, z uroczystą miną wymieniał

jakieś informacje z każdym, kto napatoczył mu się na drogę.

Inni raczej tylko udawali, że zajmują się czymś pożytecznym.

- Pakujesz a ja zaklejam czy wolisz na odwrót?, zapytałem Jonasa, z którym pracowałem od przedwczoraj.

- E tam, wszystko mi jedno, odparł znudzony.

- Nie ma się co rozpędzać, bo i tak zaraz będzie przerwa. Przyjeżdżają z centrali, ciągnął.

- ???

- No, ZWIĄZKI ZAWODOWE!

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Witaj Bodzio.

 

Czytając wspaniałą opowieść Tomka z jego wyprawy do Norwegii i wiadomość, że tam również byłeś, nasuwa mi się pytanie.

 

Wiadomo, że jadąc z przyczepą masz na uwadze długość zestawu.

 

Ja podróżuję kamperem, i zawsze muszę pamiętać o wysokości.

 

Jeżeli możesz napisać, czy w Twojej podróży po Norwegii miałeś kłopoty z wysokością kampera?

 

Pozdrawiam Zbyszek

 

 

 

 

 

 

Świetna relacja. Gdy czytałem, to wydawało mi się, że tam jestem. W tym roku, w połowie września też byłem w Norwegii. Do pewnego odcinka, czyli do Geiranger jechaliśmy niemal identyczną trasą. Byłem w Norwegii poraz 3-ci. Jestem pewien, że nie ostatni. Byliśmy na wyspie Vagsoy, którą polecam, jako jeden z celów podróży. Oczywiście, polecam również wjazd na Dalsnibbę. Tym razem przejazd Śnieżną Drogą przyniósł więcej emocji, niż w latach ubiegłych. Gdy rozpoczynaliśmy wspinaczkę, temperatura na wysokości fiordu wynosiła około 14*C, by na wysokości 1300 m. n.p.m. spaść do -1*C. Nie było by to niczym specjalnym, gdyby nie śnieg, który akurat tego dnia zaczął padać. Ostatnie wzniesienia pokonywalem z sercem w gardle, gdyż koła nie koniecznie trzymaly się dobrze asfaltu. Zaczynało się ściemniać, nie chcieliśmy zostawać gdzieś wysoko w górach, więc jechaliśmy. Bardziej niż wjazdu pod górę obawiałem się zjazdu. Na szczęście zjazd nie był zbyt stromy i po kilkuset metrach asfalt znów zrobił się czarny.

Koszty podróży kamperem, licząc odcinek z Bydgoszczy do Geiranger + wszelkie wojaże wokół, czyli około 4.000 km + prom do Ystad i z powrotem, wycieczkę promem dla 2 osób z Geiranger do Helesyt oraz wszelkie opłaty za inne promy i odcinki płatne zamknął się w kwocie około 3.400 pln.łącznie z zakupami w Polsce. Byliśmy łącznie 12 dni. W kosztach zawarte jest również asistans i ubezpieczenie od kosztów leczenia. Nie korzystałem z żadnego kempingu, bo i po co. Stawaliśmy w najpiękniejszych miejscach, jakie odwiedzaliśmy. Poza 1 słoikiem dżemu nie kupowaliśmy żadnych artykułów spożywczych, bo mieliśmy wszystko z Polski. Z dwóch bochenków chleba, jakie zabraliśmy wrócił jeden zamrożony . Nawet zwieźliśmy kilka puszek piwa, ponieważ wypijaliśmy mniej, niż wynikało z założonego planu.

Dołączam swoją galerię foto

 

http://picasaweb.goo...GIAWrzesien2010#

 

 

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 1 miesiąc temu...

Strasznie mi głupio z powodu tego opowiadania nie na temat.

Zacząłem, gdy była ostra zima i nie było nic innego do roboty.

Ale co by nie było, to wypada dokończyć, więc przepraszam, jeżeli ktoś myślał, że dopisałem coś pożytecznego nt. podróżowania

z przyczepą.

------------------

 

Panowie ze związków byli sympatyczni. Starali się rozmawiać z każdym, kto tylko znalazł się w zasięgu

ich wzroku. Zachowanie takie przypominało trochę styl polityka na wiecu przedwyborczym.

Nie ominęli i mnie.

Zaczęli od pytania o zdrowie Lecha Wałęsy, następnie stwierdzili, że jest im miło mnie poznać,

zwłaszcza, że zakładowa organizacja związkowa nie ma nic przeciwko mojej obecności.

Widać, zdążyli to już wcześniej sprawdzić.

Gdy wszyscy zgromadzili się w stołówce, dwaj działacze otwarli zebranie, zabrali głos i już go nikomu

przez natępne dwie godziny nie oddali.

Zresztą nikt się nie kwapił, żeby im przeszkadzać.

Publiczność wyraźnie podzieliła się na dwie grupy: starszych pracowników, skupionych w pierwszych rzędach,

wpatrzonych w mówców jak sroka w kość i młodzież okupującą wszystkie możliwe zakamarki sali.

Ci drudzy zdawali się brać udział w konkursie na najoryginalniejszą i najbardziej nonszalancką pozę, jaką

można przyjąć półleżąc na krześle.

Gdy jedna grupa patrzyła na mówców z pełnym nabożeństwem a druga nadrabiała niedostatki snu, dwaj panowie,

gadali na zmianę jak nakręceni.

Stanowili oryginalny duet. Nie każdy scenarzysta by taki wymyślił.

Pierwszy był wysoki, kościsty i mocno szpakowaty.

Jego przykrótka, kiedyś ciemna a teraz wypłowiała marynarka sprawiała wrażenie, że wystarczy ją tylko lekko

trącić a w powietrze pofruną kłęby kurzu. Twarz pozbawiona rumieńców, w połączeniu z wełnianym szalikiem,

kilka razy omotanym wokół szyi, przywoływała myśl o konieczności niezwłocznego wysłania delikwenta

do jakiegoś sanatorium.

Drugi był niski, krępy a z charakteru chyba w typie playboya. Modnie ubrany, uczesany, wyprasowany.

Jednym słowem - goguś.

Ich emploi ulegało przeobrażeniu w trakcie przemawiania.

Chudy i wypłowiały mówił ze swadą, radośnie, pogodnie, jak gdyby relacjonował mecz, w którym jego drużyna

właśnie wygrała. Goguś natomiast coś tam sobie ponuro mruczał pod nosem, smętnie i po cichu.

- O czym mówią?, trąciłem Jonasa wyrywając go ze stanu nirvany.

- A to co zwykle, odparł.

- Czyli co?

- Czyli co. Czyli co. Czyli chrzanią jak zwykle, mój kolega nie wiedzieć czemu zdenerwował się.

Po chwili jednak postanowił zaspokoić moją ciekawość. Wyjaśnił, że panowie przyjechali, żeby nakłonić

pracowników zakładu do wzięcia udziału w kursach. Ich koszty pokrywają związki zawodowe a na czas zajęć

każdemu chętnemu przysługuje dodatkowy, pełnopłatny urlop.

- To jakieś szkolenia zawodowe? zapytałem, jak się okazało - naiwnie.

- He,he, a komu by się chciało, zarechotał Jonas.

- No to czego chcą was uczyć?

Jonas wyjaśnił, że lista rodzajów szkoleń jest długa i można sobie coś wybrać. Bynajmniej nie chodzi tu

o rzeczy związane z pracą tylko o rozwój własnych zainteresowań. I zaczął wymieniać przykłady.

Kursy językowe, kurs narciarski, szkolenie w zakresie wędkarstwa jeziorowego albo morskiego, kurs

smakowania wina, różne szkolenia kulinarne, kursy dla filatelistów itd. itp.

- No to rewelacja!, byłem zachwycony.

- I na co się zapisałeś?

Jonas popatrzył na mnie jak na ułomnego intelektualnie.

- Eee, szkoda czasu. Nie chce mi się, odparł i ponownie, przymknąwszy oczy, odpłynął w nirvanę.

Z drugiego końca sali nadal płynął nieprzerwany potok słów namów i rozlicznych zachęt.

Odniosłem wrażenie, że w ogólnym gwarze słyszę hichot, hichot historii.

Wszystko wskazywało na to, że prawdziwy socjalizm zbudowali szwedzcy kapitaliści.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dołącz do dyskusji

Możesz dodać zawartość już teraz a zarejestrować się później. Jeśli posiadasz już konto, zaloguj się aby dodać zawartość za jego pomocą.

Gość
Dodaj odpowiedź do tematu...

×   Wklejono zawartość z formatowaniem.   Usuń formatowanie

  Dozwolonych jest tylko 75 emoji.

×   Odnośnik został automatycznie osadzony.   Przywróć wyświetlanie jako odnośnik

×   Przywrócono poprzednią zawartość.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz bezpośrednio wkleić grafiki. Dodaj lub załącz grafiki z adresu URL.

Ładowanie
  • Witamy

    Witamy na największym polskim forum karawaningowym. Zaloguj się by wziąć udział w dyskusji.

×
×
  • Dodaj nową pozycję...

Powiadomienie o plikach cookie

Umieściliśmy na Twoim urządzeniu pliki cookie, aby pomóc Ci usprawnić przeglądanie strony. Możesz dostosować ustawienia plików cookie, w przeciwnym wypadku zakładamy, że wyrażasz na to zgodę.