Skocz do zawartości

Samochodowa wyprawa na Sycylię [RELACJA]


Fil

Rekomendowane odpowiedzi

Postanowiłem podzielić się z Wami krótkim opisem wyprawy na Sycylię, jaką odbyłem we wrześniu tego roku. Posłużyłem się w tym celu fragmentami postów do swoich przyjaciół. Oczywiście tekst poddany został autocenzurze. Trochę go też skróciłem i dodałem w nawiasach informacje dla karawaningowców. Do „wrzucenia” tych opisów zainspirował mnie BaJa swoimi tekstami. Przy okazji pozdrawiam! Zdjęć mam niewiele. Muszę coś wyłuskać z kamery filmowej.

 

No to jedziem! Wyruszyliśmy w piątek. Tak rozplanowałem trasę, aby nie przejechać więcej niż 600 km dziennie. Mając w Internecie wiele informacji ustaliłem trasę i miejsca docelowe dla każdej części wyprawy wraz z wydrukami kolejnych odcinków trasy. Pierwszy etap skończyliśmy w Bratysławie. W planowanym miejscu wynajęliśmy pokój w tanim hoteliku by z samego rana dnia następnego ruszyć przez Wiedeń i potem wzdłuż całej Austrii do granicy z Włochami i po jej niezauważalnym przekroczeniu dojechać do Cortiny d'Ampezzo w centrum Dolomitów. (Najkrótsza droga od strony Tolmezzo jest bardzo trudna)

cortinabz5.th.jpgtofct8.th.jpgtof1gv7.th.jpg

Wyżej mapka i widok z Tofany.

Tak też się stało. Przyjechaliśmy na zaplanowane miejsce o godzinie 22 jadąc w ostatnim 80 kilometrowym odcinku przez góry. Zakrętów było tyle, że Irenka miała już oznaki choroby morskiej przez kołysanie na boki. Droga była tak wąska, że przy każdym prawie zakręcie były lustra aby widzieć, czy coś dużego nie nadjeżdża z przeciwka. Przez wiele zakrętów najlepiej jechało się patrząc nie przez przednią, a boczne szyby, bo zakręty były pod bardzo dużym kątem. No, dojechaliśmy na miejsce, to znaczy na kemping, w którym mieliśmy wynająć coś do spania. Niestety, na jedną lub dwie noce nie opłaca się łachudrom wynajmować łóżek w domkach i tylko skrawek ziemi na namiot jest dostępny. Na szczęście wzięliśmy na wszelki wypadek namiot i całe dodatkowe wyposażenie do jego rozbicia i spania w jego przytulnym środku. Tu nie powinno być kłopotów, bo przetrenowaliśmy rozbijanie namiotu na działce. Kłopoty jednak były, bo kemping położony 1500 m nad poziomem dużej wody posadowiony był dodatkowo na skale i wbicie kołków trzymających szmaciany dach stanowiło duży problem. Te problemy rozwiewaliśmy tuż przed północą. Do tego jeszcze należało opanować przejmujący chłodek, który na tej wysokości już panował w początkach września. Rano otrzepawszy się z rosy pojechaliśmy do centrum Cortiny, aby na Tofanę wjechać (3243 m). Wjechaliśmy, trzy razy zmieniając wagonik kolejki linowej. Nie będę opisywał widoków, bo nie przeszedłem żadnego kursu poetyckiego. Starczyło jeszcze czasu, aby wstąpić do lasu (rym częstochowski) gdzie na każdym kroku znajdowaliśmy rydze i takie tam inne. Przy okazji napiszę, że lasy w Italii występują tylko w dosyć wysokich górach. W całych środkowych Włoszech nie było mowy, aby wstąpić z drogi na przysłowiowe siku do lasu.

Następny dzień, to jazda do Pizy. Opłacało się. Żadne zdjęcie, czy film nie oddaje widoku tej po kretyńsku zbudowanej wieży. Obok Pizy był następny nocleg, też w wymiocie, no i kołki było gdzie wbić (przy ocalałych głowach).

Oczywiście wiadomo, że wszystkie drogi prowadzą do Rzymu, tym bardziej z Pizy. Uwierzyłem tej maksymie i ruszyliśmy następnego dnia w stronę Wiecznego Miasta. Zatrzymaliśmy się ok. 40 km przed Rzymem na kempingu położonym na skraju jeziora Bracciano. Tu już wynajęliśmy domek kempingowy, bo trzy noce, to już coś dla administracji. Jezioro jest tak czyste, że kąpiąc się w blasku księżyca będącego akurat w pełni, widziałem swoje stopy stojąc w wodzie zanurzony po szyję.

Z tego miejsca dojeżdżaliśmy do Rzymu pociągiem przez dwa kolejne dni. Bilet kosztował nas 8 Euro od łebka dziennie. To tanio, bo był ważny w obie strony i na wszystkie linie metra przez całą dobę. Pierwszy dzień przeznaczyliśmy na zwiedzanie Watykanu, drugi na resztę otaczającego Watykan miasteczka. Nie sposób opisać co widzieliśmy i gdzie chodziliśmy w paru zdaniach. Uwierzcie na słowo. Widzieliśmy dużo, a chodziliśmy jeszcze więcej! Irena zaciągnęła mnie do Ust Prawdy na placu o takiej samej nazwie. Chciała pewnie abym włożył w te usta dłoń i powiedział, co myślę o naszym związku. Nie udało się! Zamknięto dostęp do usteczek godzinę wcześniej. Che, che. W każdym razie mam nadal obie dłonie piszące do Was i jak trzeba machające.

ustahz6.th.jpg

Ciąg dalszy nastąpi.

Jutro zmienię kałamarz i zacznę dalszą część opowieści.

 

Kałamarz zmieniony, pióro naostrzone. Cóż więcej trzeba? Piwa! Jeszcze drobny skok do lodówki i już. Zasiadłem przed kompem. Siedzę. Coś mi nie pasuje. To wena jakąś postać ludzką przybrawszy gapi się w telewizornię zamiast czuwać nade mną. Dostała w dziób. Ulżyło i jej i mnie.

Jedziemy dalej!

Doszliśmy z Irenką do wniosku, że jak wszystkie drogi prowadzą do Rzymu, to można je wykorzystać na opuszczenie tego miasta. Pojechaliśmy więc do Sorrento omijając niestety Neapol. Znając już warunki drogowe panujące na nieco bocznych trasach ryzyko wjazdu do Neapolu i jego opuszczenie w satysfakcjonującym nas czasie i bez kilku stłuczek było by niemożliwe. Nie odpuściliśmy natomiast zwiedzenia Ercolano, które to miasto Wezuwiusz pogrzebał prawie 2000 lat temu. I tu z racji braku kursu poetyckiego ciężko mi opisać to, co widziałem.

Kemping w Sorrento był znośny i ze względu na jednonocną wizytę wymiot rozbiliśmy znowu (ostatni raz). Nie mogłem mimo wieczorowej pory odpuścić kąpieliska, które z winy klifu było kilkadziesiąt metrów niżej (nie odpuściłem sobie kąpieli w żadnym z trzech mórz, do których mieliśmy dostęp). Po wczołganiu się z powrotem na miejsce gdzie stał wymiot i po wejściu do jego szmacianego środka zasnęliśmy jak dzieci.

Wczesnym rankiem kolejnego dnia wyruszyliśmy na Sycylię, gdzie mieliśmy w miejscowości Olivieri zamówiony pobyt na cały tydzień we wspaniałym, jak się później okazało ośrodku wypoczynkowym la’Tonnara. Z Sorrento aż do Salerno jechaliśmy najpiękniejszym chyba odcinkiem trasy. Z lewej strony pionowe skały, a z prawej widok na morze i wiszące na skałach wioski. Tą trasę pokonywaliśmy w sobotę. I to był błąd. Droga była bardzo wąska i z powodu weekendu tak zapchana, że pokonywaliśmy ją bardzo długo łamiąc, czyli chowając lusterka wsteczne aby zapobiec ich uszkodzeniu przy mijankach. Ta dbałość o samochód przesłoniła nam trochę radość z możliwości bycia w tak wspaniałych okolicach. „Trochę”, to może mało powiedziane. To był jeden stres zważywszy na to, że prawie każdy mijany samochód był zdrowo otarty, a lusterka wsteczne w niezłych samochodach często wisiały bezwładnie na przewodach elektrycznych. (Przejazd z przyczepą tylko w dni powszednie i najlepiej w czerwcu albo we wrześniu)

sorrentosa2.th.jpgw322ochy200670jb2.th.jpg

w322ochy200679lg3.th.jpgw322ochy200686mk9.th.jpg

Po tych stresach wydostaliśmy się w końcu na Autostradę Słońca. Nazwa dumna, droga kiepska. Bez przerwy ograniczenia prędkości, korki, roboty drogowe. Nawet opłat za tę część drogi nie pobierają. Jedyne, co dopisywało, to słońce i mimo wszystko nasze humory.

Dojechaliśmy w końcu w okolice Reggio di Calabria i po dwóch godzinach posuwania się w żółwim tempie w kolejce na prom wjechaliśmy na jego pokład. (Z przyczepami nie ma problemów. Wjeżdżają na dolny pokład. Przy wyjeździe cofać oczywiście nie potrzeba. Bilet ważny miesiąc w obie strony kosztował ok. 30E, a dla zestawu chyba ok. 50E) Rejs trwał 45 minut. Najbardziej utkwił nam w pamięci kolor tamtejszego morza. Atrament. Tylko ten atrament był jednocześnie przeźroczysty! Niesamowite. Po wyjechaniu z górnego pokładu promu (wielkie bydle) i przejechaniu ładnych kilku kilometrów przez Messynę wtoczyliśmy się na autostradę wiodącą do Palermo. Do Olivieri, naszej oazy było jakieś 80 km. Jechaliśmy tam już po zmierzchu. Myślałem, że to dzicz i od miejscowości do miejscowości jest tak daleko, że jadąc będziemy widzieć tylko ciemność. Nic podobnego. Autostrada wiodła wyższymi partiami nadmorskich wzniesień i gdzie nie spojrzeć widać było światełka ludzkich, taką miałem nadzieję, osad. Nadzieje się spełniły. Wszystko było ludzkie i tak cywilizowane, że stwierdziliśmy w czasie dalszej tam bytności, iż zapyziała Sycylia, to już tylko mit.

Tym optymistycznym akcentem kończę kolejną część opowieści.

Powinienem do pierwszej części listu dołączyć teczkę, do której można by wpinać kolejne części mych wypocin nie zapominając o dodaniu reklam serka i maści na katar.

 

No dobra. Czas jechać dalej.

Przyjechaliśmy do Olivieri, jak już wspomniałem późnym wieczorem. Oczywiście żadnego kierunkowskazu do, jak się rano okazało, sporego i znanego tam ośrodka. Ale, od czego są knajpki? Wpadłem do pierwszej z brzegu rozprostowując przez minutę kości po wyjściu z samochodu. Tam, chcąc spytać o naszą bazę wysiliłem swój ozór angielski i przy którymś słowie przerwanym bezwiednie polskim dodatkiem usłyszałem od kelnerki- o! Polak, jak miło! Ten krótki zwrot wypowiedziany z akcentem rodem z krakowskiego uniwersytetu dodał mi otuchy. Po krótkiej wymianie już swojsko brzmiących zdań wsiadłem do samochodu i po przejechaniu trzystu metrów byliśmy na miejscu. Obiecałem oczywiście sympatycznej kelnerko-Polce, że zajrzymy niedługo na jakąś degustację miejscowych potraw. Spełniliśmy tę moją obietnicę później i nie żałowaliśmy. Przeznaczony dla nas pokój był spory, z aneksem kuchennym w pełni wyposażonym w garnki, sztućce, talerze, była kuchenka gazowa, lodówka i nawet w zaparzacz do kawy. Łazienka i cała reszta bez zarzutu. Po rannym przebudzeniu i wyjściu na balkon stwierdziłem, że jesteśmy w jakimś ogrodzie botanicznym.

olivosrsf4.th.jpg

Palmy, oleandry, itp. Irenka w tym względzie wniosłaby więcej do mojego opisu. Tak nawiasem napiszę, co mi najbardziej utkwiło w pamięci z bytności w tamtym miejscu.

1. Chodzenie po wąskich miasteczkowych uliczkach i rozgniatanie stopami opadłych oliwek oraz fig.

2. Straszenie jaszczurek chodzących po ścianach w korytarzu.

3, Opuncje figowe ze smacznymi owocami, rosnące właściwie wszędzie, tak jak osty przy polskich drogach i torach kolejowych.

olivkx7.th.jpgolivautlj5.th.jpg

Na miejscu był basen z ozonowaną wodą, w którym prawie nikt się nie kąpał. Co prawda byliśmy tam we wrześniu, ale przecież w jego pierwszej połowie! Ja oczywiście żadnej wodzie nie przepuszczę. Toteż jak nie chciało mi się iść na plażę (100 m od ośrodka), pozbywałem się przysłowiowego pączka w basenie.

Nasz pokój był na półpiętrze, a pod nim sklep spożywczy dla wczasowiczów. Nie było więc problemów z zaopatrzeniem.

Po zaaklimatyzowaniu się na miejscu przyszedł czas na planowanie wypadów w pobliskie rejony sycylijskiej wyspy. Do najciekawszych miejsc nie było dalej niż 50 km. Tylko do Palermo było ich dwieście. Do wysp Liparyjskich natomiast była godzina rejsu, którego oczywiście nie pominęliśmy.

O tych wypadach wspomnę w następnej emalii. (Siedmiodniowy pobyt po 9 września, to wydatek ok. 900 zł za dwie osoby z solidnym ubezpieczeniem. Załatwiałem przez TUI)

 

Hajda trojka, snieg puszisty!

Wypad, a raczej wpadka pierwsza i na szczęście jedyna.

Zachciało nam się Etnę zobaczyć z bliska. Pojechaliśmy. (Przyczepę oczywiście trzeba zostawić w Olivieri, a jadąc z przeciwnej strony choćby na parkingu przy przełomach Alcantara, o których napisałem niżej.) Pogoda w Olivieri była wspaniała. Dopiero jak wjechaliśmy w góry świat się zmienił. Jak zwykle krętymi i wąskimi drogami, tym razem dojechaliśmy w chmury. Zrobiło się ciemno, chłodno i wilgotno. Tumany chmur przewalały się w poprzek drogi. Widoczność 30 metrów. Jedyne pocieszenie, że choć las ujrzałem od czasów pobytu w Dolomitach. Stanęliśmy na chwilę na trochę szerszym poboczu i zebraliśmy parę szyszek wielkości strusich jaj. Te szyszki rosły i wisiały na drzewach, nad nami! Nie pomyślałem wtedy, że jakby któraś spadła nam na głowę, co tam na głowę, na samochód, to by była tragedia!

Po kilkudziesięciu kilometrach wynurzyliśmy się z obłoków i dojechaliśmy do przełomów Alcantara. Stanęliśmy na parkingu obok polskiego autokaru i uiszczając opłatę za niszczenie skał zeszliśmy na brzeg górskiej rzeki, która tylko w tym miejscu była dostępna z drogi. Wodery (wędkarzom nie muszę tłumaczyć, co to jest) można było wypożyczyć dodatkowo, i przejść się tym przełomem w dziewicze miejsca, gdzie skały rosły w górę na kilkadziesiąt metrów, gdzie woda między nimi drążyła kilkumetrowy tylko przesmyk, była rwąca, zimna i kryształowo czysta, a jej szybki nurt sprawiał, że również wrażenia słuchowe były odpowiednie do miejsca i wspaniałe.

Dalsza część wycieczki nie wróżyła nic dobrego. Nie zobaczyliśmy Etny, która ukrywała się w gęstych chmurach nawet z przeciwnej strony, gdzie dotarliśmy po przejechaniu w jej pobliżu. Ta przeciwna strona, to wybrzeże morza Jońskiego. Tej wodzie też nie przepuściłem. Na prawie pustej plaży wszedłem po pas do wody i fale dwa razy przekoziołkowały mnie do góry nogami. Może dla tego, że nie byłem przygotowany na kąpiel i musiałem trzymać w rękach zwykłe podspodniowe gacie. Giardii-Naxos i Taormina, to miejscowości, które odwiedziliśmy przy okazji. (O wjechaniu tam z przyczepą lepiej zapomnieć)

mapa3bs7.th.jpg

Bardzo chciałem zobaczyć na własne oczy krater wulkanu. Niestety, nie było możliwości zobaczenia tej wciąż żyjącej i groźnej Etny. Zobaczyliśmy za to, może mniej dychający i mniejszy, ale też ziejący siarką i wspaniały krater na wyspach Liparyjskich. Ciąg dalszy również chciał to zobaczyć.

 

Ciąg dalszy zniecierpliwiony, więc jadę, a raczej płynę dalej.

Do wysp Liparyjskich jest ok. godziny rejsu dosyć szybkim stateczkiem.

Co nas tam poniosło? Licho. Z płynięcia ryby widać, że te wyspy, to czynne i świeże wulkaniczne wytwory. W dzień widać opary siarki kłębiące się nad charakterystycznie spłaszczonymi szczytami, a w nocy ogniowe łuny. Tych łun jednak nie widzieliśmy, bo woleliśmy zobaczyć coś więcej niż tylko to jedno, pewnie niezłe zjawisko. Nieopodal wysp wiele niedużych skał wyrasta stromo z dna, jak maczugi. Są różnokolorowe o ostrych krawędziach. Czemu zawdzięczają te kolory dokładnie nie wiem, bom nie geolog. Na pewno żaden kretyn nie pomalował ich sprayem. Brzegi wysepek oczywiście są strome, a ponieważ są też bardzo nieregularne, skrywają jaskinie, w które można wpłynąć jakby ktoś chciał i miał czym (krytą żabką raczej się nie da).

Dopłynęliśmy do jednej z wysp gdzie nawet ludzie miejscowi byli i samochodami w kółko jeździli po jedynej drodze naokoło wyspy, drodze bez końca! Myśleliśmy, że to koniec wariactwa, ale nie! Po przejściu stu metrów od przystani zobaczyliśmy jakieś dziwne postaci o kształtach ludzkich, ale takich, jakby ich z armaty ostrzeliwano tortami z szarym śmierdzącym kremem przeterminowanym pół roku temu. To amatorzy kąpieli błotno siarkowych. Niektórzy sterczeli nieruchomo w tej brei, inni się w niej paplali, a wokół niszy gdzie utrzymywała się ta papa stały i patrzyły na to wszystko skałki w żółto, pomarańczowo szarym kolorze. Coś pięknego.

Otrzepawszy się z porannomorskiej mgły i wyziewów siarkowych spojrzeliśmy w dal (jak Lenin z pomnika) i zobaczyliśmy górę, górę, na którą trzeba (?) było wejść. Prawie kilometr do i pół kilometra na jej dymiący szczyt (w pionie). Poszliśmy, a po drodze w jej wczesnym stadium kupiliśmy w miejscowej piekarence (ciekawe skąd mieli zasilanie do pieca) ciasteczka zwane po ichniemu wulkanicznymi. Nazwa pasowała do tego, co zobaczyłem w torebce i do tego, co chciałem kruszejącymi już ze starości zębami ugryźć.

Idąc pod górę już jakieś pół godziny, zobaczyliśmy kiosk "Ruchu". To nie była ani fata, ani Morgana, ani to i ta razem do kupy. To była budka z biletami, które dawały błogosławieństwo na dalszą wspinaczkę. Uratowała nas wycieczka ze Słowacji, bo w jej "wnętrzu" poszliśmy (czołgaliśmy się) dalej bez one way ticket. Rozumiałbym, gdyby droga była wyasfaltowana z chodnikiem i poręczami, ale za brnięcie po kostki w grząskim pyło-piachu o dziwnym kolorze jeszcze płacić? Który Polak by to strawił za kasę? Piszę o tym trochę żartując, ale nie było nam do śmiechu. Irenka miała dwa kryzysy pozamałżeńskie związane z dylematem - iść dalej, czy wracać. Ja sapałem jak lokomotywa i żebym miał popsute zęby zionąłbym jak krater. Dobrze, że słońce było za chmurami. Dzięki temu, mimo dość wysokiej temperatury i duchoty zebraliśmy się w sobie i wreszcie doczołgaliśmy się na sam szczyt po dwóch godzinach. Pewnie pokonanie ponad pięciuset wąziutkich stopni w pochyłym korytarzyku kopuły bazyliki w Watykanie było dobrą zaprawą.

Wreszcie stanęliśmy na brzegu krateru, popatrzyliśmy, zwyciężyliśmy! Oczywiście lawy nie było, i dobrze. Były natomiast tumany oparów siarkowych wydobywających się z różnego rozmiaru szczelin. To, co mogliśmy zobaczyć wokoło zależało od wiatru. Były momenty, w których dało się zauważyć żółte kamienie leżące przy ziejących szczelinach. Z narażeniem życia i zdrowia rzuciłem się wstrzymując powietrze w przepalonych płucach, aby zdobyć taką żółtą pamiątkę. Udało się. Teraz leży w słoiczku na kredensie. Straciła trochę koloru, ale smrodzi jak trzeba. Wiatr, o którym wyżej wspomniałem odsłaniał nam też tak zwany całokształt. Po raz kolejny muszę wspomnieć o kursie poetyckim, którego nie przeszedłem. Napiszę jedno. To, co widzieliśmy wyglądało jak krater i nim było! To ciężko będzie zapomnieć.

lip1sk3.th.jpglip2xm0.th.jpglip3nr1.th.jpg

lip4xf2.th.jpglip5ff2.th.jpglipfj8.th.jpg

 

Zejścia w dół nie ma co opisywać. Nikt się nie przewrócił i kłów nie wychlasnął. Poszliśmy od razu na plażę żeby odpocząć i zmyć pot z pyłem wulkanicznym, który przylepił się do całych naszych, za przeproszeniem, ciał. I tu następne wariactwo. Piach był czarny. No, może ciemno-szary. Brodząc w tym piachu już w stronę przystani nasze wilgotne od morskiej wody nogi w połączeniu z tym piaskiem dawały efekt czarnych kaloszy. Uśmialiśmy się odpowiednio, baki zrywać! (Tu można dopłynąć z przyczepą promem z Messyny)

Po zastateczkowaniu się ruszyliśmy w drogę powrotną. Trwała dłużej. Pewnie dlatego, że chcieliśmy zachować jak najdłużej w pamięci ten fragment wyprawy.

Ciąg dalszy nastąpi.

 

 

Ciąg dalszy nastąpił mi na odcisk i przez to przypomniał, że trzeba jechać dalej.

Bogatsi o nieciekawe doświadczenia związane z poruszaniem się samochodem po włoskich miastach postanowiliśmy pojechać do Palermo oszukując ewentualnego pecha. (Dla przyczepy należy oczywiście poszukać kempingu przed miastem. Messynę z Palermo łączy dobra autostrada o dł. ok. 300km) Uchwaliliśmy jednogłośnie, że skorzystamy z włoskiej kolei. I dobrze wybraliśmy. Jazda w jedną stronę trwała dwie i pół godziny. Z Olivieri do Palermo jest bowiem ok. dwieście kilometrów. Czas w pociągu minął szybko, bo było co oglądać przez czyste szyby wagonu. Brzeg morza, to jedyne miejsce gdzie można było wyznaczyć trasę kolei i autostrady na tej bardzo pooranej stromymi wzniesieniami wyspie. Toteż z jednej strony mieliśmy widok na rozlany atrament, a z drugiej na wspomniane wzniesienia. Przy okazji dodam, że koszt przejazdu koleją był sporo niższy niż gdybyśmy jechali samochodem.

Po wyjściu z wagonu na dworzec w Palermo uświadomiliśmy sobie, że przyjechaliśmy do... I tu nie wiem, co napisać. To trzeba zobaczyć. Na dworcu widzieliśmy policjantów jeżdżących na segway'ach. Komicznie to wyglądało. Wychodząc z dworca na wielki plac otoczony "słusznej" wielkości kamienicami i zapuszczając się w ulice-czeluście pomiędzy nimi, miałem i mam dylemat. Czy to co widziałem, to duże miasto, czy metropolia jakaś, czy skansen z zabytkowymi budowlami? Kamienice jak z łódzkiej secesji tylko wyższe o trzy piętra, bardziej bogato zdobione i nie malowane farbą. Dużo elewacji zrobionych jest z kamiennych płyt lub jakiegoś szlachetnego tynku. Wszystko to w kolorze szarym, beżowym w różnych odcieniach. Trochę smutno, ale dostojnie i w sumie bogato. Ruch uliczny bardzo duży, a przy tym i hałas. Pomimo wysokich temperatur asfalt na jezdniach jest gładki, równy i błyszczący. Chodniki wąskie jak we wszystkich włoskich miastach. Dało się przejść. Idąc tymi ulicami z racji obmyślonego planu dosyć często trafialiśmy na nagłą zmianę otoczenia. Jak perły z rzadka utkane na szarej nici pojawiały się mniejsze lub większe place z zabytkami przeróżnymi. Nagle robiło się jasno z powodu większego dostępu do nieba i z powodu jasnych i czystych elewacji zabytkowych budowli. W tych zabytkach można było przebierać, jak we włoskiej lodziarni dokładając łopatką do wafla najodpowiedniejsze smaki. Proszę jedną łopatkę stylu mauretańskiego, jedną normandzkiego, barokowego, bizantyjskiego, katalońsko-gotyckiego i jeszcze renesansowego. Pominąłem wczesny barak, późne obrzydzenie i rokokoko. Pewien arabski geograf powiedział, że Palermo to miasto obracające głowami tych, którzy na nie patrzą. Git nawinął.

Trochę folkloru też łyknęliśmy spacerując na targu Vucciria, w okolicach portu i dalej od centrum miasta.

palermo1ab9.th.jpgpalermo2kl1.th.jpgpalermo3nr7.th.jpg

palermo4fl2.th.jpgpalermo5iz0.th.jpgpalermogj1.th.jpg

 

Nie wiem czemu odradzano nam jazdę w tamte strony. Może wiedzę czerpano ze starszych, powiedzmy trzydziestoletnich relacji podróżniczych. Jednak mogły one dotyczyć spraw nie związanych z pięknymi widokami, wspaniałymi zabytkami i specyficznym klimatem miejsc, które odwiedziliśmy. Czasem było trochę śmieci, był duży ruch i hałas. Jednak sycylijskie miasta, to pikuś w porównaniu z Rzymem. Są mimo wszystko bardziej spokojne, a przy tym bardziej egzotyczne. Po prostu inne.

I to by było na tyle. Drogą powrotną nie będę już Was zatruwał.

Fil

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Witaj Fil'u! Czytając Twoje wspomnienia przypomniałem sobie trasę dokładnie taka jak opisujesz do Sorento. A po drodze jeszcze ziwedzliśmy Monte Cassino. Z Sorento dalej nasza trawsa wiodła w poprzek Półwyspu Apeninskiego, na wybrzeże adriatyckie i przez Anconę, Wenecję do domu. Pozdrawiam :lol:

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

A po drodze jeszcze ziwedzliśmy Monte Cassino. Z Sorento dalej nasza trawsa wiodła w poprzek Półwyspu Apeninskiego, na wybrzeże adriatyckie i przez Anconę, Wenecję do domu.

Monte Cassino widziałem w 1980 roku i nie chciałem już tam wracać. Wenecję też już dwukrotnie zaliczałem toteż odpuściłem sobie tym razem te rejony. Wpadliśmy tylko w drodze powrotnej do San Marino po tamtejszy koniak, który lubię. Tandety pełno, jak 20 lat temu tylko teraz nawet Polacy mają tam sklepy. Przypomniało mi to bazar Różyckiego w Warszawie ładnych parę lat temu.

Fil

 

[ Dodano: Pią 15 Gru, 2006 23:38 ]

umieściłem ja w kolejce wojaży wakacyjnych.

Dojścia do początku tej kolejki serdecznie Ci życzę. Warto!

Fil

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

:lol: Jestem pod wrażeniem takiego opisu jak i samej wyprawy .Proponuje zastrzec sobie prawa do tych opisów (FIL, BAJA02 i oczywiście innych) i opublikować w czasopismach PK i turystycznych .Jeszcze kilka tokich opisów i nikt nie powie że jedzie w nieznane. :lol:
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

No to czekam na zgodę autorów :lol:.

Wyglądać będzie to tak jak artykuły na stronie. Zrobimy tylko nowy dział: "Relacje z podróży" czy coś w tym stylu ;).

Ankieta :lol: - tomkku przecież Ty też możesz robić ankiety :lol:.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Fil chodzi właśnie o to, że na naszej stronie (nie forum) chcemy zrobić dział z tak ciekawymi relacjami jak Twoja :lol:.

Forum ma to do siebie, że z biegiem czasu takie cenne perełki zasypywane są przez setki nowych topiców.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dołącz do dyskusji

Możesz dodać zawartość już teraz a zarejestrować się później. Jeśli posiadasz już konto, zaloguj się aby dodać zawartość za jego pomocą.

Gość
Dodaj odpowiedź do tematu...

×   Wklejono zawartość z formatowaniem.   Usuń formatowanie

  Dozwolonych jest tylko 75 emoji.

×   Odnośnik został automatycznie osadzony.   Przywróć wyświetlanie jako odnośnik

×   Przywrócono poprzednią zawartość.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz bezpośrednio wkleić grafiki. Dodaj lub załącz grafiki z adresu URL.

Ładowanie
  • Witamy

    Witamy na największym polskim forum karawaningowym. Zaloguj się by wziąć udział w dyskusji.

×
×
  • Dodaj nową pozycję...

Powiadomienie o plikach cookie

Umieściliśmy na Twoim urządzeniu pliki cookie, aby pomóc Ci usprawnić przeglądanie strony. Możesz dostosować ustawienia plików cookie, w przeciwnym wypadku zakładamy, że wyrażasz na to zgodę.