vrs Posted August 1, 2016 Coś ich chyba ten busz wciągnął... Quote Share this post Link to post Share on other sites
Wicek49 Posted August 5, 2016 Co prawda to nie Australia (mam w planie w przyszłym roku" (Turkiem do Kulala Lumpur, Air Asia do Sydney, tam wynajęcie małego - ale z WC i prysznicem - kampera, potem Sydney - Adelaide - Alice Springs - Uluru - Darwin, samolot do Perth, powrót przez Doha), ale objechaliśmy dwie wyspy Nowej Zelandii kamperem w lutym 2014. Lądowanie z Singapuru w Christchurch (zrujnowane [po trzęsieniu ziemi), tam wzięliśmy kamper z firmy Apollo (firma australijska, od niej też wypożyczyliśmy w tym roku kamper-monstrum w Las Vegas na objazd kanionów USA), na południe wyspy południowej (ale nie do końca), przerzut na zachodnią stronę, wybrzeżem do Wellington, prom do Auckland, na północ do ok. 2/3 wyspy, powrót to Auckland, lot do Bangkoku (mogę polecić fajny hotel przy przystani autobusu rzecznego). Ponieważ był to sezon, większość kampingów mialem zarezerwowanych, i warto było w wielu przypadkach (np. w Wellington "kamping" to plac w środku miasta, czekało na nas miejsce z nazwiskiem na tabliczce). Największe turystyczne przeżycie: marsz po tzw Tongariro Pass, startuje się z wysokości 1100 m, wchodzi na 1800 - wulkany, krajobraz księżycowy - i schodzi na 800 m. Gość w recepcji kempingu na pytanie o organizację przywiezienia na start - odwiezienia z mety (są do tego wyspecjalizowane firmy autobusowe) spojrzał na nas (mieliśmy po 65 lat) i poradził wycieczkę pobliska gondolą. No, ale zrobiliśmy Tongariro i wspominamy to z radością do dzisiaj. Lodowce, fiordy (przereklamowane, jak sie zna norweskie),gejzery (j.w. w porównaniu z islandzkimi) pingwiny, foki, kiwi (uwaga: płacisz 150 dolarów nowozelandzkich za wejście do ciemnicy, w której gdzieś w kącie łazi kupka szarego nieszczęścia - żona była zachwycona, ja niespecjalnie), morze do pływania (rekinów nie było, ale można pływać z delfinami, nie skorzystaliśmy), plaże, kempingi z widokiem na morze (jak w Bretanii), i inne atrakcje. I co ważne - dalej już od nas nie można polecieć. Warto! Quote Share this post Link to post Share on other sites
TikTak Posted September 13, 2016 Też chciałbym kiedyś odbyć taka podróż. Może znajdziesz czas i napiszesz relację? ============================================= Przepraszam za przerwę. Wrzesień definitywnie wyprosił nas z domku na działce. Dzięki temu - Internetu wkoło jest już pod dostatkiem. Spróbuję zatem dokończyć, to co zacząłem. ============================================== Dzień 3 Każdy, kto lubi wyzwania powinien spędzić z nami noc na kempingu w Yularze. Było zimno, lało jak z cebra, a że deszcz nierozłącznie wiąże się z chmurami - te zasłoniły gwiazdy i księżyc. W związku z tym panowały egipskie ciemności, nieco tylko zakłócone przez żarówkę dyndającą na drucie w okolicy kibelka. Żarówka ta bardzo ułatwiała nawigację w kierunku toalet i jeżeli ktoś, wpadając po drodze w rozliczne kałuże i potykając się o rozmieszczone z fantazją kamienne lub drewniane płotki, nie zgubił mydła i ręcznika - mógł cieszyć się ciepłą wodą i czystym prysznicem. Gorzej było z drogą w powrotną, więc zakamarki kempingu, chcąc nie chcąc - poznawaliśmy dokładnie, ze szczególnym uwzględnieniem najgłębszych kałuż i kolczastych reprezentantów tutejszej flory. Na szczęście noc długa nie była, zaraz po piątej zaczęliśmy zwijać majdan. Nie pamiętam, czy już o tym wspominałem, ale przy każdej atrakcji krajobrazowej tutaj piszą, że, no owszem, jest ona ładna może nawet i bardzo ale dopiero o wschodzie słońca albo o zachodzie (są różne wersje) to jest dopiero prawdziwy odjazd. W związku z tym - turysta aby poczuć się spełnionym, musi niestety nie dosypiać, jeść śniadanie po ciemku i żyć w ciągłym pośpiechu, żeby w czasie tego wschodu albo zachodu znaleźć się w odpowiednim miejscu. Strasznie to męczące. Wschód słońca nad Uluru odbył się jak należy. Może i nie było jakichś specjalnych "ach" i "och" ale popatrzeć było przyjemnie. Jedna rzecz nam tylko nie dawała spokoju. W drodze wyprzedziło nas mnóstwo goniących na złamanie karku aut - kamperów, osobówek, autobusów wielkich, średnich i małych. Tymczasem w trakcie podziwiania wschodu słońca nikt nam spokoju nie zakłócał. Poza kilkoma Francuzami z teleobiektywami - nie było nikogo. Było bardzo miło aż do momentu, gdy bliżej przypatrzyliśmy się tablicy przy wjeździe na parking. "Sunset viewing platform" głosił napis. Kiedy dojeżdżaliśmy do odległego o parę kilometrów "Sunrise viewing place", kierowcy wspomnianych dużych, średnich i małych autobusów rozgrzewali silniki, przewodnicy zaganiali towarzystwo do pojazdów a ci sprytniejsi i bardziej operatywni już z parkingu wyjeżdżali. Obawiam się, że poniższy widok może nie wystarczyć na zaliczenie sprawności "Wschód nad Uluru". Zważywszy jednak tłumek który opuszczał platformę widokową, aż tak bardzo spóźnienia nie żałuję. Skały widoczne w oddali, ponad eukaliptusową sawanną - to Kata-Tjuta albo inaczej: Olgas. Miejsce nie jest tak sławne jak Uluru ale jak się wkrótce okazało - nie znaczy to, że jest mniej ciekawe. Skały Kata Tjuta dzieli od Uluru mniej więcej 45 km wygodnej, asfaltowej drogi. Można przyjrzeć się im z dalszej perspektywy, korzystając z mijanego punktu widokowego. Żeby zobaczyć Kata Tjuta z bliska trzeba wybrać jeden ze szlaków: Valley of The Winds albo Walpa Gorge. Pierwszy wymaga trochę czasu a ponieważ chcieliśmy do wieczora przejechać jeszcze ponad 400 km, pozostała nam mniej ambitna wyprawa. Walpa Gorge to wąski przesmyk pomiędzy dwoma "głowami" (Kata Tjuta = Wiele Głów). Szlak jest łatwy a przy tym bardzo ciekawy. Nagle zamiast dusznego i upalnego, stojącego powietrza otacza nas chłód. Zrywa się wiatr, zmuszający do wyciągnięcia z plecaka kurtek i polarów. Godzinę później, przy wyjściu z wąwozu, nagle znów robi się ciepło a wiatr w tajemniczy sposób znika. Przelot z Sydney albo jakiegoś innego, wielkiego miasta do Yulary to dla większości turystów najłatwiejszy sposób, żeby zobaczyć australijski "outback". W ten sposób trafiamy jednak na swego rodzaju "wyspę". Zorganizowano na niej wszystko, co turystom do szczęścia trzeba i tak na prawdę niewiele z tego "outbacku" zostało - czujemy się raczej jak w dobrze zagospodarowanym ośrodku wczasowym. Odległy o 400 km drogi na północ Kings Canyon - to druga taka wyspa. Nie ma tam jednak lotniska, dojazd prowadzi drogą, która jest boczną drogą innej bocznej drogi. Docierają tu zatem raczej tylko turyści lokalni, to znaczy: Australijczycy. Przybysze spoza kontynentu są nieliczni a autokarów nie widziałem. Trasa do Kings Canyon wiedzie przez prawdziwe pustkowia. Po drodze nie ma nawet stacji benzynowych i samochody z większym spalaniem muszą posiłkować się dodatkowym zapasem paliwa. Przy okazji - byłem bardzo ciekaw co też oni w takich zabudowanych na pickupach bagażnikach mają. Najczęściej w środku jest rozbudowany grill, który jest niezbędny przy śniadaniu, obiedzie i kolacji albo agregat prądotwórczy. Stacja benzynowa przy zjeździe na północ z Lasseter Highway była ostatnim miejscem, gdzie mogliśmy kogoś spotkać. Przez kolejne 300 km - nie widzieliśmy żywego ducha. Nikt nie wyprzedzał nas ani my nikogo, nie minął nas ani jeden samochód jadący z przeciwka, telefon na skali zasięgu pokazywał zero, bez nadziei na ciut więcej. Z zupełnym odludziem kontrastował stan drogi - równa, zadbana, od czasu do czasu wyposażona w przyjemne zatoczki. Do Kings Canyon dotarliśmy już po zmroku. Kemping pękał w szwach, miejsce kosztowało dwa razy więcej niż gdziekolwiek indziej. Benzyna też. Życie na australijskich kempingach jest dobrze zorganizowane. Gospodarze z reguły dbają o dostarczenie jakichś atrakcji, w Kings Canyon był to wieczór z muzyką country na żywo. Niestety, zanim rozłożyliśmy obóz i zaspokoili potrzebę kolacji - orkiestra poszła do domu. Cisza nocna jest tu wszędzie bardzo starannie przestrzegana. Ograniczony jest też dostęp do alkoholu. Żeby sprawić sobie choćby piwo, trzeba wylegitymować się pozwoleniem: Swoistą ciekawostką jest rewia przyczep kempingowych, jakie są tu używane. Ze względu na przystosowanie do jazdy off-road zdecydowanie różnią się od naszych, europejskich. Są, tak jakby, bardziej "pancerne". Zdecydowanym liderem na rynku producentów jest tu firma o pięknie i swojsko brzmiącej nazwie: "Jayco". Najbardziej podobał mi się ten wynalazek: Quote Share this post Link to post Share on other sites
MaK Posted September 13, 2016 @TikTak, bardzo sympatyczna relacja. Czytam i oglądam z przyjemnością. Korzystając z okazji serdecznie dziękuję za norweska inspiracje. Nie wiem czy dziękować Ci za japońska, gdyż zasiała u mnie chęć podobnej podróży do tego kraju a co gorsza zasiała ja tez u mojego starszego syna i teraz meczy nas to zasianie... Z Essen pozdrawia MaK Quote Share this post Link to post Share on other sites
TikTak Posted September 13, 2016 Jak mi miło, że relacja się przydała. Nie wahajcie się ws. Japonii - bardzo łatwy do podróżowania kraj. Poza tym zaskakująco mało wymagający finansowo. Pozdrawiam:) Tomek ================================================ Dzień 4 Do Kings Canyon z kempingu droga daleka nie jest, będzie z 10 km. Zatem zrywać się skoro świt nie trzeba. Jednak z leniuchowaniem też nie można przesadzić - najlepsza pora do wyjścia na szlak to ósma rano, no ostatecznie dziewiąta. Wszystkie tablice informacyjne i wszelkiego rodzaju inne informatory turystyczne, pisząc o zwiedzaniu Kings Canyon, ostrzegają o niebezpieczeństwie udaru cieplnego lub zgubnymi skutkami braku wody. Nikt specjalnie nie przejmuje się ewentualnością wpadnięcia do jakiejś głębokiej dziury, których tu nie brakuje, za to skutkami upału - owszem. Dlatego też bezwzględnie wyruszyć trzeba rano, kiedy zostało jeszcze coś z nocnego chłodu a słońce zanim dotrze do zenitu trochę musi się pomęczyć. Jeżeli temperatura przekracza 30 stopni, wyjście na szlak po godzinie 11 jest niedozwolone. O dziwo wstęp do parku narodowego jest tu bezpłatny, mało tego - bez pieniędzy można otrzymać wodę na drogę, a nawet, jeśli zjawimy się w odpowiednim czasie - przewodnika. W obrębie kanionu jest kilka szlaków do wyboru, ale jeżeli ktoś specjalnie tu jechał paręset kilometrów - nie ma co się zastanawiać i trzeba wybrać się na ten najdłuższy: Rim Walk. Jego przebycie zajmie ok. 5 godzin, specjalnych trudności nie ma i każdy powinien dać sobie radę. Skoro kanion, wydawałoby się, że należy gdzieś zejść w dół. Jest dokładnie na odwrót - wycieczka zaczyna się od dość stromego podejścia. Już w drodze pod górkę jest ładnie ale potem robi się jeszcze ładniej, i jeszcze ładniej i jeszcze ... Tak przynajmniej twierdzi żona. Ja tam, niestety, za wiele nie widziałem, bo ciągle musiałem robić zdjęcia: Dodatkową atrakcją są różne skamieliny z mórz, zdaje się - prekambryjskich. Żadne wybuchy wulkanów ani wypiętrzenia tutaj nie miały miejsca i fałdy piasku z morskich płycizn utrwaliły się na wieki: Krawędzie kanionu niczym zabezpieczone nie są, od czasu do czasu widać ryzykantów, którzy próbują zasiąść na samej krawędzi. Widać jednak wypadków nie ma - w przeciwnym razie zaraz pojawiłyby się tablice ostrzegawcze. Zanim szlak turystyczny przeprowadzi nas na drugą stronę kanionu, można pokusić się o wydłużenie wycieczki i opuszczenie się na dno wąwozu. Przyroda nagle się tu zmienia. Zamiast czerwonych rozpalonych skał pojawiają się palmy, szemrze strumyk, kwilą ptaszęta - słowem: raj. I dokładnie tak to miejsce jest nazwane: "Garden of Eden". Za relaks nad wodą trzeba zapłacić ponowną wspinaczką, tym razem na przeciwległą krawędź kanionu. Z tej strony też jest malowniczo. Quote Share this post Link to post Share on other sites
TikTak Posted September 18, 2016 Dzień 5 i 6Z Kings Canyon zdołaliśmy przed wieczorem dotrzeć do Erldundy - miejsca przyskrzyżowaniu Stuart i Lasseter Hwy.Podobnie, jak dwa dni temu, kemping był pełny i "powered sites" nie było.Ponieważ przez kilka ostatnich nocy wymarzliśmy dostatecznie, wszelkie akumulatoryw komórkach, aparatach, laptopach zdążyły się rozładować - determinacjaw zdobywaniu energii była w nas tym razem zdecydowanie większa.Obszedłem kemping, znalazłem miejsce, które wprawdzie nie stanowiło "powered site"ale można było z niego do gniazdka elektrycznego przedłużaczem sięgnąć.W recepcji nie mieli nic przeciwko takiej improwizacji - i sprawa się rozwiązała.Dwa kolejne dni miały posłużyć przede wszystkim pochłonięciu 1200km trasy na północ,do Nitmiluk National Park.Rano zaskoczyła nas wyjątkowo długa kolejka do tankowania.Po bliższych oględzinach okazało się, że to jednak tylko jeden samochód:Pociągi drogowe budzą respekt.Nie miałem potrzeby wyprzedzania takiego zestawu ale ustawione od czasu do czasu tablicezwracają kierowcom uwagę, że manewr można rozpoczynać tylko przy widoczności do przoduna co najmniej 1 km.Długość takiego składu drogowego może sięgać pięćdziesięciu paru metrów.Poranek dostarczył też innej atrakcji - w końcu zobaczyliśmy kangury.A już zaczynałem się obawiać, że skończy się tak, jak w Norwegii - wszędzie stały znaki "uważać na łosie"a my nie widzieliśmy ani jednego.W miarę przemieszczania się na północ przyroda wyraźnie się zmieniała.Już za Alice Springs zrobiło się cieplej a obok drogi pojawiły się termitiery.Co ciekawe, im bardziej na północ - tym były większe i liczniejsze.Atmosfera stacji benzynowych wzdłuż Stuart trochę kojarzyła mi się z amerykańskimi filmami "drogi".Na jednej z nich nie tylko zatankowaliśmy ale też nadarzyła się okazja, żeby wymienić paręzdań z kierowcami takich drogowych pociągów.Kolejny nocleg zaplanowaliśmy sobie w Tennant Creek.Ze 40 km przed miasteczkiem jest ciekawy rezerwat skalny: Marble EggsNa w miarę uporządkowanym, gładkim terenie, ni stąd ni zowąd pojawiają się takie oto kulki.Na szczęście od dawna sprawa ich pochodzenia jest wyjaśniona.Aborygeni ustalili, że są to jaja Tęczowego Węża.Jedyne co wymaga sprawdzenia, to powód, dlaczego akurat tutaj chciał on je znieść.Jeszcze jeden fotograficzny dowód na to, że 100 AUD zainwestowane w "bundle"to nie pieniądze wyrzucone w błoto:Noc w Tennant Creek była ciepła i duszna.Mieliśmy tym razem prąd ale farelka przestała być potrzebna - powędrowała już na stałe do bagażnika.Ranek przyniósł dalsze zmiany.Mrowisk przybywało:a bezkresne, czerwone, idealnie płaskie równiny zostały zastąpione porośniętymi podrównikowym lasem wzgórzami.Tu i ówdzie pojawiła się trawa!Jak widać, tutaj polityka też jest stałym elementem życia:Przy okazji: zauważyliśmy, że w Tennant Creek jedna z większych ulic zwie się "Kaczynski Rd.".Mieliśmy dopytać na kempingu, o jakiego Kaczynskiego chodzi, ale w końcu, w ferworze porannegozwijania biwaku - wyleciało nam to z głowy.Ktoś może wie?Dobrym miejscem do uzupełnienia prowiantu po drodze jest Daly Waters.Sklep jest duży, bezpośrednio przy drodze a ceny przyzwoite.Później podobna okazja jest jeszcze w Katherine a potem - długo, długo nic.W Daly Waters zamieszkuje dość liczna grupa Aborygenów, więc jest sposobność, cóż, po prostuprzyjrzeć się im.Środek miasteczka zdobi wielka termitiera.Północna część Stuart Hwy jest mniej wygodna.Droga często skręca, jest węższa, brakuje też miejsc, w których można by odpocząć.Na obiad musieliśmy wjechać do lasu, przy okazji uzupełniliśmy kolekcję mrowisk.Jak widać - znowu urosły.Kemping w Nitmiluk okazał się chyba najprzyjemniejszy z dotychczas odwiedzonych.Wieczorem można było wziąć udział w spotkaniu z rangerem opowiadającym o okolicznychatrakcjach przyrody.Ale nawet na kempingu nie brakowało przedstawicieli fauny australijskiej - papugi darły się wniebogłosy,a jeden kangur o mało nie wskoczył nam do auta.Tutaj też przydarzyła mi się przygoda z nietoperzami, o której wspomniałem na początku. Quote Share this post Link to post Share on other sites
nomadka Posted September 19, 2016 O tak dalekich podróżach to ja nawet nie marzyłam, może czas zweryfikować marzenia? Quote Share this post Link to post Share on other sites
Magda Pawłowicz Posted September 20, 2016 Jestem pod dużym wrażeniem zarówno tak odległych wojaży, jak i świetnie pisanej relacji. Pozdrawiam Quote Share this post Link to post Share on other sites
TikTak Posted September 22, 2016 Dziękuję, że zaglądacie do mojej relacji. Do niedawna poprzestawaliśmy wyłącznie na tradycyjnych kierunkach wakacyjnych. Trzy lata temu kolega "wpuścił nas w maliny": namówił na wyjazd do Japonii a gdy wydatki na bilety były już za nami - zrezygnował. Okazało się, że nie taki diabeł straszny, daliśmy sobie sami radę, było ciekawiej niż do tej pory a koszty też nie takie straszne, jak można by przypuszczać. Pozdrawiam Tomek ========================================================= Dzień 7Do Nitmiluk National Park przyjeżdża się przede wszystkim ze względu na kanion rzekiKatherine.Można mu przypatrzyć się z lądu albo z wody.Szlaki piesze w obrębie Katherine Gorge są jednak raczej dalekobieżne i w związkuz tym do naszego planu podróży nijak nie chciały pasować.Zwiedzanie z wody - to albo rejs stateczkiem albo samodzielne wiosłowanie kajakiem.Dostępne są jedno- lub dwuosobowe kanadyjki, spływ odbywa się w grupach, pewniedzięki temu znacznie łatwiej jest odpędzać krokodyle.Zresztą gadami nie ma co się przejmować, bo jak już wspominałem, występujące tutajw wersji słodkowodnej - aż takie wielkie znowu nie są.Mimo wszystko zdecydowaliśmy się na stateczek.Rzeka Katherine poprzedzielana jest kataraktami, których jest w sumie kilkanaście.Tacy mało ambitni turyści jak my - muszą ograniczyć się do oglądania jedynie dwóch.Przekroczenie katarakty wiąże się z pieszym przejściem kilkuset metrów po bardzo łatwymszlaku i z przesiadką na drugi stateczek.Zarezerwowany przez nas "Dawn Cruise" kosztował 90 AUD od osoby.Do przystani trzeba było dojść przez kawałek tropikalnego lasu jeszcze całkiem po ciemku.Jak "dawn" to dawn, dobrze w sumie, że poprzedniego wieczora, po przyjeździe na kemping,poszedłem zobaczyć, którędy to ta droga prowadzi.Znowu były nietoperze, które darły się jak oszalałe i wymachiwały skrzydłami tuż nad głową.Po wschodzie słońca wyglądały już całkiem niewinnie ale wcześniejsze wrażenie - niezapomniane."Flying foxes" - bo tak nazywa się ta odmiana nietoperza to w rzeczywistości łagodne stworzenia, któresame najczęściej są ofiarą różnych drapieżników.Największą sympatię do nich poczuliśmy po przeczytaniu, że prowadzą one na każdym drzewie zorganizowaneprzedszkola.Dwie nietoperzyce opiekują się młodymi, które matki później, po południu (w sumie to nie wiem, co to "po południu"w ich przypadku znaczy) zabierają z powrotem - do domu.Rejs wzdłuż kanionu okazał się bardzo przyjemny, przed wejściem na pokład zostaliśmy poczęstowani kawąi plackiem z owocami.Wschodzące słoneczko ładnie mieniło się na skałach.Trochę zazdrościliśmy grupie wystrojonej w kamizelki ratunkowe, taszczącej kajaki i wiosła - żadne krokodylew wodzie nie szarżowały.Najciekawiej wyglądały okolice katarakt.Wygląda na to, że do porządnego zapoznania się z Katherine potrzebne jednak jest wiosło i przynajmniej dwa, trzydni do dyspozycji.Na pożegnanie z Katherine Gorge zjawiła się kookaburra.Pozowała nawet całkiem cierpliwie ale, niestety, śmiać się nie chciała.Oczekaliśmy się chyba z kwadrans, żeby ten jej szczególny śpiew usłyszeć, ale milczała jak zaklęta.Widać nie miała nastroju do śmiechu.Przed 10 byliśmy gotowi do drogi i ruszyliśmy w stronę Kakadu National Park. Quote Share this post Link to post Share on other sites
TikTak Posted September 24, 2016 O pamiątki z Australii trudno nie jest. W bumerangi we wszystkich możliwych rozmiarach, digideros, misie koala z pluszu, kangury trzymające w łapce flagę Australii można zaopatrzyć się nawet w naj-, naj- najbardziej zapadłym pustkowiu. Podobnie, jak rzecz się ma z pamiątkami z Wysp Zielonego Przylądka, Barbados, Paragwaju, Egiptu czy Francji - są one dziełem przedsiębiorczych Chińczyków.. Zapragnęliśmy jednak wejść w posiadanie ORYGINALNEJ pamiątki. Okazja do zakupów trafiła się na przedmieściach miasteczka Katherine, gdzie do oglądania i zakupów zaprasza aborygeńskie centrum kultury. Oferta sprzedaży jest bogata - jeżeli ktoś ma dużo miejsca na ścianie w domu może sobie sprawić malunek mniej więcej metr na dwa. Ale gdy jesteśmy skazani na małe mieszkanie albo zdążyliśmy już wcześniej kupić i powiesić inne arcydzieła - żaden to problem: są mniejsze obrazy, wielkości kartki A4 albo i jeszcze bardziej poręczne. Te pierwsze, duże były po 30.000 AUD plus minus 3 tys. a małe - różnie, choć poniżej 2 tys. trudno było coś wypatrzyć. No tak, sztuka bywa i bezcenna i trzeba się na niej znać, żeby docenić wartość dzieła. Poza tym potrzebny jest odpowiednio duży limit dzienny wypłat z karty. Nadzieję budził pomalowany kolorowo kijek, który mógłby sobie gdzieś u nas miejsce znaleźć: Kijek był w kropki. Wychodziło jakieś 100 AUD od jednej. Z aborygeńskiego centrum kultury wyszedłem z pustymi rękami. Mało tego, czułem się źle, jak abnegat, który nie potrafi docenić sztuki i jej piękna. Z Katherine do granic Kakadu daleko, jak na standardy Terytorium Północnego nie jest, niewiele ponad sto kilometrów. Brak stacji benzynowej bezpośrednio przy głównej drodze zmusił nas do zaglądnięcia do mijanego miasteczka. Zachęceni drogowskazem zajechaliśmy pod stary dworzec kolejowy zamieniony na muzeum. Wyglądało, że jesteśmy chyba pierwszymi, którzy dzisiaj do tej instytucji kulturalnej zajrzeli. Nie było też wykluczone, że i ostatnimi, bo na horyzoncie jakoś kolejki oczekujących nie było widać. Dwie panie w kasie, wystrojone w eleganckie uniformy, oświadczyły, że bilety wstępu będą nam mogły sprzedać dopiero za dwadzieścia minut: teraz mają przerwę na śniadanie, przerwa im się należy, nie po to ich związki zawodowe walczyły, żeby się nie należała - i poczekać trzeba. Możliwość oglądnięcia szyldu stacji i lokomotywy całkowicie jednak zaspokoiła nasze aspiracje w zakresie poznawania Pine Creek, więc straciliśmy być może jakieś nieznane atrakcje muzealne i ruszyliśmy bez czekania dalej. Wstęp do Kakadu jest płatny. Nie ma żadnych furtek ani szlabanów, trzeba samemu wyparzyć miejsce, gdzie kupuje się imienne bilety. Z informacji dostępnych w Internecie wynikało, że podobnie, jak w Uluru za przyjemność trzeba zapłacić 25 AUD za osobę. Nawet na stronie rządowej australijskich parków narodowych widniała taka właśnie kwota. Tymczasem - nie. Właśnie miesiąc temu została ona podniesiona do 40 AUD. Wyobrażam sobie jak to było: Nowy zarząd parku patrzy - a w Uluru pobierają 26 AUD a my tylko 25. To my gorsi? Na dodatek Park Uluru ma 13 tys. km2 a Kakadu 20 tys. i to ma być sprawiedliwie ??!!! Bierzemy 20 tys dzielimy przez 13 mnożymy przez 26 AUD i wychodzi równo 40 AUD ! No i teraz jest jak od dawna powinno! Park Kakadu to nie byle jaki park. Mniej więcej sto na dwieście kilometrów, więc wszystkich miejsc w dwa, trzy dni zobaczyć się nie da. Wokół głównych atrakcji skupiły się pola kempingowe, wyznaczono szlaki turystyczne i postawiono punkty informacyjne. Broszura pobrana ze strony parku zawiera wszystko co trzeba, żeby sobie coś wybrać. Po jej kilkukrotnym przestudiowaniu uporządkowaliśmy zdobytą wiedzę i wyszło na to, że możemy oglądać: * wodospady * siedliska różnych, rzadkich zwierzaków * mokradła i rozlewiska * ciekawe miejsca widokowe * ślady kultury Aborygenów Z wodospadów zrezygnowaliśmy - prawie wszystkie są trudno dostępne, wymagają samochodu z napędem na cztery koła i niemało czasu na dojazd. Gdyby jednak ktoś koniecznie chciał dotrzeć np. do Jim-Jim Falls, to wykupienie całodziennej wycieczki terenowym autem jest możliwe a cena nie jest zaporowa. Trzeba liczyć się jednak z ewentualnością, że zamiast wodospadu, w porze suchej, zobaczymy miejsce na wodospad. Z kolei w porze mokrej nasza wycieczka może nie dojść do skutku, ze względu na zalane drogi. Takich utrudnień nie ma w Litchfield i tam postanowiliśmy zaspokoić swoje wodospadowe żądze. Najciekawsze aborygeńskie rysunki naskalne są w Ubirr, na północno-wschodnim skraju parku. Chcieliśmy dotrzeć w to miejsce po opuszczeniu Katherine. Zaraz po przekroczeniu granicy Kakadu mijamy Bukbukluk lookout. Żeby skorzystać z widoków wystarczy zboczyć z drogi tylko kilkaset metrów, więc żal odpuścić. Trafiały się też miejsca w żaden sposób niewyróżnione przez mapę czy przewodnik: Wyglądało na to, że mrówki osiągnęły tu szczyt swoich zdolności inżynieryjno- budowlanych. Dłuższy postój i przejście wytyczonego szlaku zaplanowaliśmy w Nourlangie. Tutaj też można oglądać rysunki naskalne, nas bardziej interesowała ścieżka wokół billabong. Dojście do rozlewiska wiedzie przez las, ścieżka nie jest zbyt szeroka i zbyt uczęszczana: Widok na wodę, zwierzęta - urzekł nas na dobre i niewiele zabrakło, żeby zmrok zastał nas w drodze. Quote Share this post Link to post Share on other sites
Commander Posted September 25, 2016 Krótko.... Łał. Quote Share this post Link to post Share on other sites
Magda Pawłowicz Posted September 26, 2016 Rewelacja świetnie piszesz. Podoba mi się i część informacyjna i zdjęcia Quote Share this post Link to post Share on other sites
TikTak Posted October 2, 2016 Dzięki:) ================ Wydawałoby się, że Australia - jeden kontynent, jeden kraj - więc nie może znać granic. A jednak... Wschodni kraniec Kakadu jest wyznaczony przez nurt rzeki East Aligator. Przejście na drugi brzeg do łatwych nie należy - do dyspozycji jest jedynie bród Cahills Crossing, w którym poziom wody w ciągu pół godziny potrafi podskoczyć i o metr. Przede wszystkim jednak - trzeba mieć pozwolenie: za Cahills Crossing rozciąga się Ziemia Arnhem, oddana do wyłącznej dyspozycji Aborygenów. Na granicy Kakadu i Arnhem leży Ubirr. Trudno nazwać to "miejscowością", bardziej adekwatne określenie, to: "miejsce". Najważniejszy w Ubirr budyneczek, to Border Shop - więc gdyby ktoś miał wątpliwości, czy faktycznie przebiega tu jakaś granica, jego szyld stanowi corpus delicti. Miejsce słynie jednak przede wszystkim ze skały, cóż, w wymyślaniu nazwy dla niej nikt nadmierną fantazją się nie wykazał: skała nazywa się Skała Ubirr. Trzeba zobaczyć ją koniecznie, bo, po pierwsze pełno tu rysunków naskalnych, których pochodzenie sięga i 20000 lat wstecz. Po drugie - ze szczytu rozciąga się widok na Ziemię Arnhem. W Ubirr nie ma miejsca na biwak, miejsce na przenocowanie kampera można znaleźć w pobliskim Merl. I tu właśnie chcieliśmy dotrzeć przed zmrokiem. No i dotarliśmy. Kilometr od kempingu płonął las. Dym dość skutecznie momentami przesłaniał drogę, trzask pękających od gorąca gałęzi przebijał się przez głos silnika, w powietrzu krążyły coraz większe gromady padlinożerców. Widzieliśmy już ślady po pożarach leśnych, zdążyliśmy się też napatrzeć na dymy unoszące się gdzieś, hen: w Australii pożary lasu są traktowane jako normalny element przyrody. Ale do tej pory nie przyszło mi zastanawiać się, czy aby nie czas pomyśleć o ucieczce ... Doszliśmy do wniosku, że jednak nie, nie będziemy zawracać. Kemping w Merl okazał się najbardziej odlotowym kempingiem, na jakim kiedykolwiek spałem. Początkowo wystraszył nas jeszcze bardziej niż pożar ale spędzoną tu noc wspominamy jako jedno z najciekawszych i najmilszych przeżyć australijskich. Na kempingu nie ma prądu. W zasadzie jest to gęsty, tropikalny las, w którym tu i ówdzie wycięto zatoczki do ustawienia kampera lub przyczepy. Las jest żywy - wszelkie boże stworzenie kłębi się w nim i wrzeszczy, kwili, terkocze, jęczy, gdacze, kracze, piszczy na cały głos. Im robi się ciemniej - tym hałas bardziej się wzmaga. Jedyne światło tutaj - to księżyc i gwiazdy. Ten pierwszy - trochę inny, niż zdążyliśmy przywyknąć: Dzień 8 Niemilknące odgłosy zwierząt, wpychające się pod samochód bananowce i pandany, nad wyraz towarzyskie komary - spowodowały, że zaczęliśmy się czuć jak podróżnicy i, co za tym idzie, trochę pęcznieć z dumy. Wszystko zepsuła toaleta. Okazało się, że jeżeli przedrzeć się przez krzaki - znajdziemy niemal nowy budyneczek. A w nim - zmywalnia, prysznice, umywalki, kibelki. Nie ma prądu - ale wszystko działa dzięki zmyślnym, napędzanym ręcznie mechanizmom. Źródłem wody jest zbiornik umieszczony na stalowych słupach. Jak głosiła wywieszka - pora deszczowa nie była obfita w opady, nie napełnił się on w tym roku jak trzeba - w związku z tym uprasza się o oszczędne korzystanie z wody. Na dodatek wszystko pachniało, lśniło czystością i funkcjonowało niezawodnie. I to mają być dzikie ostępy Australii ??!! :? Do Skały Ubirr jest tylko 5-10 minut drogi samochodem. Szlak jest łatwy, jeżeli zrezygnować z wejścia na skałę - chodzi się jak po plantach w Krakowie. Wg informacji turystycznej, do przejścia wyznaczonej trasy wystarczy godzina, półtorej, jednak miejsce jest tak urokliwe, że warto zarezerwować sobie trochę więcej czasu, żeby wystarczyło go na pokontemplowanie widoków. Skały utworzyły tu naturalne zadaszenie i to pewnie może tłumaczyć, dlaczego akurat tutaj Aborygeni mieli ochotę wyżywać się artystycznie. Swoją drogą, to zastanawiam się, czy te malunki to każdy sobie robił sam w swojej jaskini, czy był jakiś wioskowy artysta i świadczył usługi malarsko-dekoracyjne? Obstawiałbym to drugie. Galerie naskalne są w kilku miejscach. Za pierwszą z nich można odbić nieco w bok i wspiąć się na Skałę Ubirr. Widok Ziemi Arnhem trochę odpowiada moim wyobrażeniom na temat Góry Nebo i Ziemi Obiecanej. Quote Share this post Link to post Share on other sites
TikTak Posted October 14, 2016 Dalsza część szlaku, po zejściu ze skały, jest podobna do parku,ogrodu botanicznego albo jakiejś innej, cywilizowanej atrakcji.Bardzo to kontrastuje z faktem, że Ubirr znajduje się na kompletnym odludziu.Z jakiegoś powodu nazwy rzek w Kakadu są towarem deficytowym, z reguły nazywają się one:Aligator albo Mary River, więc trzeba bardzo uważać, żeby się nie pomylić.Niedaleko od Ubirr płynie East Aligator.Aligatorom w Aligatorze można poprzyglądać się z wynajętej łódki - rejs połączony z pogadankąnt. kultury aborygeńskiej i eksperymentami pirotechnicznymi, polegającymi na rozpalaniu ogniskaprzy pomocy dwóch drewienek - kosztuje 75 AUD.Widoczna wyżej przeprawa to właśnie wspomniany Cahill Crossing.Przejazdy przez rzekę, zwłaszcza mniejszych samochodów zahaczają o wyczyny kaskaderskiea zważywszy, że poziom wody w chwili, gdy auto do niej wjeżdża potrafi być zupełnie inny, gdyznajduje się ono na środku brodu - niepojęty wydaje się brak jakiegoś bezpieczniejszego sposobuaby osiągnąć drugi brzeg.Tuż przy brodzie, w dogodnym miejscu, wybudowano platformę widokową.Stojący na niej turyści mogą do woli przyglądać się wodnym wyczynom kierowców i tęsknie patrzącymw ich stronę - krokodyli.Od platformy rozpoczyna się pieszy szlak wzdłuż rzeki, który później przechodzi w sześciokilometrowąpętlę "Bardedjilidji Sandstone Walk".Wycieczka jest przeciekawa, zaczyna się od gęstego lasu przy rzece, później przechodzi w bardziejotwarty teren, urozmaicony skałami i wąwozami.Szlak jest niemal płaski ale możemy poczuć się jak na rozpalonej patelni - koniecznie trzeba zabraćwodę i buty do kostki: ścieżka nie jest bardzo uczęszczana i nie wiadomo, czy coś gryząco-jadowitegosię nie przytrafi.Jedną z głównych atrakcji przyrodniczych Kakadu są bilabongi, czyli mokradła i obowiązkowo trzebasię po którymś bilabongu przepłynąć.Najsłynniejsze bajoro -Yellow Water, w połowie drogi między Katherine a Ubirr, minęliśmy wczoraj.Chyba wszystkie autokarowe wycieczki z Darwin do Kakadu oferują wodne widoki właśnie tui to nas trochę odstraszyło.Zdecydowaliśmy, że będziemy pływać po Mary River, już nieco poza formalnymi granicami Parku Narodowego Kakadu.Najlepszą porą na takie wyprawy jest poranek.Zabraliśmy zatem pozdrowienia od krokodyli z East Aligator dla krokodyli z Mary River i ruszyli w stronękempingu, możliwie najbliżej przystani, z której mieliśmy nazajutrz wypłynąć.Droga zdążyła zbliżyć się do Darwin, dlatego też chyba częściej, niż do tej pory widać było jakieś elementyzabudowy - parkingi, znaki, kempingi.Powszechne w okolicach Uluru tablice informujące o możliwości zalania drogi, tutaj zostały zastąpionetablicami wskazującymi prawdopodobieństwo pożaru: na tarczy mieniącej się kolorami od niebieskiegodo krwistoczerwonego ustawiana ręcznie wskazówka pokazywała jeden z nich.Wiadomo - jeżeli coś w okolicy czerwonego, to pożar po drodze mamy jak w banku.Mijane przez nas pożarowskazy wcale nie miały alarmujących nastaw a i tak na horyzoncie, w którąstronę nie spojrzeć - snuły się kłęby dymu:Prawdziwy pożar, z pełnym rozmachem, mieliśmy okazję zaliczyć osobiście nazajutrz, w drodze to Litchfield-ale o tym później. Dzień 9Caravan Park Tavern, na którym przyszło nam spędzić noc w rejonie Mary Rivernazywał się tak, bo obok caravan parku była taverna.Jakimś cudem, pomimo braku wiosek w pobliżu - bar był pełen, towarzystwo wyglądałojak wycięte z filmu, gdzie głównym bohaterem jest Road 66 a do kolacji przygrywała kapelao jakże wdzięcznej nazwie: "Pokaleczone Psy".Na wypadek, gdyby ktoś nie miał czasu na dłuższe wycieczki - mógł sobie pooglądać krokodylena miejscu.Fred i Brutus nie stronili od obiektywu.W końcu byli jednak w pracy i za wikt jakoś musieli zapłacić...Przystań z której wypływa się na mokradła jest odległa kilkanaście kilometrów od Kakadu Hwy.Wiedzie do niej z początku porządna utwardzona droga, potem utwardzona ale tylko trochę, a w końcutrzeba poruszać się po nierównym karbowanym klepisku.W związku z tym organizator imprezy wodnej odbiera z kempingu, busikiem, wszystkich, którym szkodaich własnego samochodu.Skorzystaliśmy z tego, wcale nie darmowego dobrodziejstwa.W przystani kierowca busika stał się kapitanem łódki.Rejs w żadne specjalne przygody nie obfitował a rzeka i bagna okazały się rzeczywiście bardzo malownicze.Można było patrzeć i patrzeć i patrzeć i ...I byłoby bardzo przyjemnie i sielankowo, gdyby nie ten wewnętrzny przymus, żeby wypatrywaći fotografować krokodyle...Szczęśliwie innych zwierzaków, o zdecydowanie mniej dyskusyjnej urodzie też nie brakowało:Pojawiające się tu i ówdzie wysepki i kępy drzew są otoczone dywanem lilii wodnych, czasem ciągnącym siępo horyzont.Przed jedenastą byliśmy znów na kempingu.Kangury, które wczoraj nie chciały wejść w żadną komitywę, tym razem jakoś tak smutno patrzyły,kiedy składaliśmy dobytek do dalszej drogi.Tak się nam przynajmniej wydawało...Do Parku Narodowego Litchfield nie było daleko i te 150 km spodziewaliśmy się połknąć w nie więcej niż dwie godziny.Mieliśmy piękny i słoneczny dzień, bez wiatru i czegokolwiek innego, co mogłoby zwiastować zmianę pogody.Niestety, w miarę upływu drogi robiło się coraz bardziej szaro, ponuro a słońce całkiem znikło.Dopiero po dobrej chwili zorientowaliśmy się, że to nie załamanie pogody - wjechaliśmy w strefę pożarów ato co wzięliśmy za chmury deszczowe i mgłę - stanowiło kłęby szaro-burego dymu.Gdy dym zgęstniał na tyle, żeby zacząć się go bać - na środku drogi wyłonili się strażacy.Bynajmniej nie zamykali przejazdu tylko instruowali każdego przejeżdżającego, jak należy się zachować:* włączyć światła* zamknąć wszystkie nawiewy w aucie* broń Boże nie otwierać okien* trzymać się metr od krawędzi drogi* nie przyspieszać gwałtownie, aby nie zassać za sobą ognia* nie zatrzymywać sięNa początku nie było za wiele widać:Potem pojawił się ogień:Jeszcze później termometr zaczął pokazywać na zewnątrz 65 stopni:A potem się przyzwyczailiśmy ...Po opuszczeniu pożaru i Stuart Hwy droga zmienia się zupełnie.Nie jest już prosta lecz kręta, nie płaska tylko górzysta i nie szeroka a wąska.W związku z tym - wcale tak szybko jej nie ubywa.W nagrodę jednak - za wjazd na teren Litchfield National Park nie trzeba płacić ani dolara. Litchfield został przystosowany do potrzeb osób, które nie mogą rozstać się z wysokimi obcasami.Wszędzie jest blisko i łatwo: zatoczka przy drodze, parking, wybetonowana ścieżka i już jesteśmyobok jakiejś atrakcji.Pierwsze z kolei, jeżeli podporządkować się trasie wzdłuż parku, są termitiery magnetyczne:Mrówki preferują tutaj tego rodzaju architekturę, ale sięgają również do projektów, które spotykaliśmy wcześniej.Drugi rodzaj budownictwa, jak głosiła tablica obok - to termitiera katedralna.Kawałek dalej są Wodospady Florence.Z góry prezentują się całkiem fajnie.Kiedy jednak wstąpimy na ścieżkę w ich stronę, choć prowadzi ona przez tropikalny las, poczujemy się jakw parku wodnym.W jedną stronę zmierzają ludzie z kocykami, materacami, dmuchanymi zabawkami, termosami i kanapkami.W drugą zaś - z podobnym zestawem akcesoriów, tylko bez kanapek a termos jest pusty.Wszystko dlatego, że wodospad nadaje się do kąpieli.Inny jest charakter odległych o jakieś dwadzieścia kilometrów Wodospadów Tolmer.Owszem, można dotrzeć do nich ścieżką przygotowaną dla miłośniczek szpilek, ale jest też druga, kilkukilometrowaścieżka, gdzie z kolei miłośnicy natury znajdą coś dla siebie.Tak czy inaczej, jedni i drudzy, zobaczą w końcu to samo:Ostatnim miejscem, które chcieliśmy zobaczyć w Litchfield były znowu wodospady: Wangi Falls.Obok nich jest kemping, na którym zamierzaliśmy przenocować.Zwiedzanie miało poczekać do rana, następnego dnia.Jak zwykle do tej pory, miejsc do zaparkowania raczej nie zbywało.Wbrew zakazowi, rozłożyliśmy się w zatoczce przeznaczonej do chwilowego parkowania.Chwilę później przyjechał swoim kamperem Australijczyk i spytał, czy może rozłożyć się obok, bo nie znalazłmiejsca.A potem, tym razem bez zbędnych pytań, dołączył do nas jeszcze jeden obywatel byłych kolonii brytyjskich.W sumie takie zespołowe łamanie zakazów jest mniej stresujące niż indywidualne.============Dzień 10Wangi Falls od wcześniej widzianych falls na pierwszy rzut oka aż tak bardzo się nie różnią.Też nadają się do kąpieli i to chyba nawet bardziej, ale z rana jeszcze za bardzo nikt nie kwapił siędo wskakiwania do wody.Wokół wodospadów, górą, biegną dwie ścieżki.Pierwsza jest dla zaawansowanych turystów - przejście jej zajmuje trzy dni, trzeba nocować w buszu no i zadbaćoczywiście o wodę i prowiant.Sądząc po kierunku, w którym zmierzali, właśnie ci zawodnicy poszukiwali tej przygody:Druga ścieżka nadawała się dla nas.Powoli, przez las, wspina się ku górze.Ułożone z desek pomosty początkowo spoczywają na niewysokich palach, później docierają do koron drzew.Dzięki temu można spojrzeć na las z perspektywy wiewiórki albo nietoperza, których tutaj znowu było pełno."Canopy Walking" kończy się na szczycie skal, z której spada wodospad, a widoki z tego miejsca bardzo przypominająkrajobrazy Kakadu.Do Darwin stąd nie było już daleko.Meta, do której szczęśliwie udało się dojechać wygląda tak:W soboty placówka Mighty, Britz, Maui przyjmuje interesantów oddających auto tylko do 15.00.O, przepraszam.W sezonie, a taka pora tu właśnie była - czas pracy został wydłużony do 15.30.Za nic w świecie nie można się spóźnić.W przeciwnym razie, nie dość, że należy zapłacić za korzystanie z samochodu do poniedziałku,to trzeba ślęczeć na miejscu dwa dodatkowe dni - przekazanie kluczyków musi odbyć się osobiście.Obsługa stacji jest uprzejma, jednak stan samochodu przy zwrocie jest drobiazgowo sprawdzany,trwa to co najmniej godzinę.W rzeczywistości możemy czekać znacznie dłużej, gdy trafimy na moment, gdy zdających pożyczonysamochód jest więcej albo ktoś stojący przed nami ma inne niż personel Mighty zdanie na temat stanu auta.Samochód należy zwrócić z pełnym bakiem i butlą gazową.Wymienionych niedogodności można uniknąć.Jeżeli w chwili wypożyczenia auta zapłaciliśmy dodatkowo 100 AUD nie musimy przejmować się stanem bakua pracownicy biura na słowo wierzą nam, że nie potłukliśmy talerzy, nie ukradli widelców ani łyżek albonie zrobili czegoś jeszcze gorszego.Wystarczy oddać kluczyki - i już.Wcale nie żałowałem tego wydatku, gdy przyglądałem się grupce Holendrów - ich "check-out" trwał już na dobregdy zajeżdżaliśmy na plac.Zdążyliśmy wypakować się, zdać auto, zamówić taksówkę - a gdy opuszczaliśmy wypożyczalnię oni ciągleliczyli garnki i poszewki na pościel.Pierwotnie zakładaliśmy, że po półtora tygodnia w kamperze zatęsknimy za wygodami.I tak rzeczywiście było.Kilka godzin w Darwin zagospodarowaliśmy wyłącznie w hotelu przy lotnisku.Po północy samolot zabrał nas do Brisbane, do całkiem innej Australii.Koniec:) No i co?, nie mówiłem? Zdążyłem przed świętami a czasu jeszcze zostało, że ho, ho. Quote Share this post Link to post Share on other sites
Mandrol Posted October 16, 2016 Ale hardcore z tymi krokodylami i pożarami!!! Quote Share this post Link to post Share on other sites