Skocz do zawartości

Relacja z wyprawy do Rzymu.


Rekomendowane odpowiedzi

Wszystkie drogi prowadzą do Rzymu

 

Ostatnie przygotowania do wakacyjnego wyjazdu za nami. Jest rok 2002. Kamper, 22-letni Ford ADF z nowymi oponami, dwoma akumulatorami, wymienionymi amortyzatorami, po głównej naprawie hamulców i ze świeżutkim olejem w silniku czeka przed domem z rozgrzanym silnikiem. Jeszcze tylko kilka niezbędnych turystycznych klamotów i - wyruszamy.

 

Mamy ze sobą cały sprzęt kempingowy, który zdążyliśmy zgromadzić przez ostatnie lata: turystyczne krzesełka, stoliki, śpiwory, materace a także buty do górskiej wspinaczki, kostiumy kąpielowe, aparaty fotograficzne i kamerę video. Lodówka wypełniona zapasami po brzegi, a 120 litrowe zbiorniki napełnione są czystą wodą. To będzie nasza pierwsza zagraniczna podróż tym samochodem, mamy go dopiero rok. Wypieszczony, wymyty i odremontowany kamper jest prawie jak piąty członek naszej rodziny. Z okrzykami radości ruszamy dumnie w nieznane. Nie mamy żadnych planów urlopowych, wszak mając takie auto można jechać po prostu przed siebie! „A może by tak w kierunku Rumunii?”- proponuję załodze. Dzieci jednak (syn licealista i córka studentka pierwszego roku) przekonują nas, by spędzić ten czas w Chorwacji, a żona zakochana w górach obstaje przy Alpach. OK! Zahaczymy więc o wszystkie te miejsca! Wszak mając takiego Forda jesteśmy wolni!

 

Słowacja, Węgry, Słowenia

Słowację przeskakujemy w kilka godzin. Pierwszy nocleg czeka nas w Budapeszcie na nowej pięknej stacji benzynowej Aral. Rzut oka na stolicę Węgier ze wzgórza, szybkie śniadanko i już jesteśmy w drodze do Słowenii. Alpy Julijskie przywitały nas wspaniała pogodą - zostaniemy tu chyba kilka dni. Odbijające się w jeziorze szczyty gór i wspaniała atmosfera na kempingu w Bledzie zachęca do wypoczynku. Ha! Ale być w Słowenii i nie wskoczyć do chorwackiego morza to przecież grzech! Tyle naczytaliśmy się o Dalmacji, wyspach, wodospadach i innych chorwackich atrakcjach, że... nie ma rady - jedziemy tak daleko na południe jak tylko się da, choćby do Albanii!

Kręcąc się tu i ówdzie zdajemy sobie sprawę, że czas powoli wracać do domu - półmetek urlopu zbliża się nieodwołalnie. Dostajemy SMS od znajomych, którzy wracając z Francji zatrzymają się na kilka dni we Włoszech. Proponują spotkanie w Wenecji. Świetnie! Ale jak to zrobić? Wracać tą sama drogą na północ? Nie - prawdziwy turysta nigdy nie wraca starymi ścieżkami. Po krótkiej naradzie postanawiamy przepłynąć promem z Dubrownika do Bari we Włoszech - przez Neapol, Pompeje, Monte Cassino i Rzym dotrzeć do Wenecji. Pomysł podoba się wszystkim.

 

Włochy...

Neapol jednak omijamy szerokim łukiem - jest zbyt daleko, a czasu pozostało niewiele. Monte Cassino wywarło na nas ogromne wrażenie. Warto było tu wstąpić i oddać hołd poległym rodakom. Do Rzymu już niedaleko, wieczorem powinniśmy być na miejscu. Upał, okropny upał, wszyscy z utęsknieniem wypatrujemy na horyzoncie morza. Jest - widać już wodę. Zatrzymamy się na chwilę, odświeżymy kąpielą i dalej w drogę. Jedziemy wybrzeżem, szukamy miejsca parkingowego. Samochody osobowe, motocykle, skutery i rowery stoją w rzędach jak na giełdzie. Zatrzymujemy się obok piaszczystej wydmy, za którą widać wspaniałe miejsce do odpoczynku i morskiej kąpieli. Zostajemy. Po kilku kwadransach byczenia się ogarnął mnie jakiś dziwny niepokój. Zaczynam martwić się tym, że od pewnego czasu kontrolka ciśnienia oleju intensywnie świeci na „wolnych obrotach”. Czyżby nieprzewidziane kłopoty z silnikiem? Pójdę sprawdzić. Wspiąłem się na wydmę i... zbladłem. Nie ma samochodu!!! Ktoś nam ukradł kampera!!! Jak? Kto? Nie, to niemożliwe!!! A jednak to prawda. Wołam rodzinę – myślą, że żartuję. A jednak! Co robić? Telefon, policja, krzyczeć, szukać na własną rękę? Żona ma ze sobą komórkę. Tak, trzeba zadzwonić na policję. Łatwo powiedzieć, ale w jakim języku przedstawić problem? Włoskiego nie znamy. Dzieci dobrze mówią po niemiecku i angielsku, niestety policjant nic nie rozumie! Stoimy na środku drogi w strojach kąpielowych. Lido di Ostia - 2000 km od domu. Co robić?

 

Poszukiwania

Autobusem podmiejskim „na gapę” jedziemy na posterunek policji. Jest kilka minut po dwudziestej, sobota. Oficer dyżurny rozkłada ręce - zna tylko swój ojczysty język. „Kamper? Polonia? To przecież proste: trzeba jechać do Generalnej Kwestury w Rzymie, gdzie dostaniemy druki do wypełnienia po angielsku, po czym natychmiast rozpoczniemy poszukiwania”- tłumaczy na migi. Super! W krótkich spodenkach, obuwiu plażowym, bez jedzenia i picia. To przecież takie proste! A nasz samochód może stoi tu gdzieś za rogiem! Dzwonimy do Ambasady Polskiej w Rzymie z prośbą o pomoc i radę. To nasza ostatnia deska ratunku. Niestety, uprzejmy głos w słuchawce proponuje nam natychmiastowy powrót do Polski pierwszym lepszym pociągiem. Jeśli nie mamy pieniędzy, pomogą się nam skontaktować z rodziną w kraju celem poręczenia za ewentualnie udzieloną pożyczkę. Poczułem się jak kopnięty pies. Zrozumiałem, że jesteśmy zdani tylko na siebie. Pieniądze i paszporty na szczęście mamy - żona nigdy nie rozstaje się ze swoją torebką. Trudno, trzeba jakoś dojechać do tego Rzymu. Obok posterunku jest dworzec kolejki podziemnej. Wchodzimy na peron i... stop! Pracownik ochrony kolei zatrzymuje mojego syna. Bez koszuli nie można jechać metrem. Hura!! Mówi po angielsku! Opowiadamy mu swoja historię, widzimy, że jest mu wstyd za swoich rodaków. Proponuje nam powtórna wizytę w jego obecności na posterunku. Nareszcie znalazł się jakiś człowiek wśród tylu ludzi! Otoczył nas szczerą opieką, przetłumaczył policjantowi wszystko z angielskiego na włoski. Mamy w ręce protokół. „Teraz znajdą waszego kampera”- pociesza. Proponuje nocleg na dworcowej ławce, synowi podarował własny podkoszulek (wszystkie sklepy już są pozamykane). Ma teraz służbę, będzie w stałym telefonicznym kontakcie z policją. „To kwestia godziny, może kilku. Kamper na polskich numerach rejestracyjnych to przecież nie igła w stogu siana...” Jest pewny, że policja odnajdzie Forda. Myli się.

Minęła godzina, pół nocy, nastał świt. Postanowiliśmy poszukać auta na własną rękę, bo i tak nie mieliśmy nic lepszego do roboty. Przejechaliśmy wybrzeże wzdłuż i wszerz czym tylko się dało. Zaglądaliśmy z okien autobusów na każdy parking i w każdą przecznicę. Na próżno.

 

Epilog

Wracamy do kraju. Nie ma jak w domu! Pociąg z Rzymu do Krakowa z przesiadką w Wiedniu kosztuje nas 2400 zł. Jak to dobrze mieć karty kredytowe! Nie mamy już ochoty na żadne atrakcje. Obiecuję sobie, że moja noga już nigdy nie postanie na włoskiej ziemi. „To niemożliwe, to nie mogło się...” – dziwią się znajomi i przyjaciele.

A jednak! To zdarzyło się naprawdę...

 

Kazimierz Kluska

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Wysłany: Sob 14:41, 27 Maj 2006 Temat postu: Vana Tallin i pasztet (Litwa,Łotwa i Estonia)

 

--------------------------------------------------------------------------------

 

Vana Tallin i pasztet czyli kamperowanie nieznanym w nieznane.

 

 

Wakacje w zeszłym roku wypadły tym razem we wrześniu. Miesiąc wcześniej kupiliśmy w miejsce skradzionego Forda naszego "nowego" kampera - Volkswagena LT-35 z zabudową Hehn. Dwudziestoletni staruszek przeszedł pomyślnie wszystkie badania techniczne w stacji kontroli pojazdów. Zaprzyjaźniony mechanik pozaglądał tu i ówdzie, podłubał, pogrzebał i nie stwierdził żadnych poważnych usterek. Zalecił jednak umiar w podróżowaniu biorąc pod uwagę wiek i duże prawdopodobieństwo ujawnienia się ukrytych mechanicznych wad samochodu.

"Pojedziemy w Góry Świętokrzyskie, zwiedzimy Szlak Orlich Gniazd i powłóczymy się trochę po centralnej Polsce a jeśli samochód okaże się całkowicie sprawny i bezpieczny- na Mazury"- stwierdziliśmy. Pokonanie kilkuset kilometrów ze Szczawnicy, w której mieszkamy do Suwałk czy Augustowa będzie najlepszym testem dla nas i kamperka. Zaplanowane wyjazdy nigdy jednak nie wychodziły nam na dobre. Zawsze wracaliśmy po nich do domu z poczuciem niespełnionych podróżniczych marzeń.

Kilka kilometrów za Warszawą , kompletnie nieprzygotowani geograficznie i historycznie (a szkoda!)

- ja, moja żona Basia i nasza suczka Zuzia jednogłośnie zdecydowaliśmy, że (niech się dzieje wola Nieba!) następnym przystankiem będzie....

 

Litwa

 

Granicę przekroczyliśmy w Ogrodnikach, wcześniej w Sejnach wymieniliśmy 200 zł na tamtejszą walutę czyli lity (ok.200 litów).Proste przeliczenie walut to dobry znak na początek- pomyśleliśmy! Pierwsze "kroki" skierowaliśmy do Druskiennik (żona spełnia zawsze rolę "nawigacji satelitarnej", z mapą i przewodnikiem na desce rozdzielczej decyduje o kierunku zwiedzania i wybiera odpowiednie drogi. Nigdy nie mamy z góry zaplanowanych tras, nie rezerwujemy wcześniej kempingów ani niczego co mogłoby nas w jakiś sposób ograniczać czasowo lub finansowo- jak przygoda, to przygoda!). Z lekkim biciem serca pokonujemy pierwsze kilometry litewskim drogami (znajomi, wcześniej poinformowani przez nasz telefonicznie, odradzali nam pobyt na Litwie- a co dopiero na Łotwie! Estonia to już gwóźdź to trumny! -Tam "z pewnością przerobią was kochani na pasztet!" -ostrzegali!).

W przepięknych lasach, na wrzosowiskach mieniących się wszystkimi kolorami tęczy widać było na wyciagnięcie ręki wspaniałe, ogromne prawdziwki i kozaki. Przy leśnych drogach ludzie handlujący jagodami, grzybami i miodem. Co kilka kilometrów parkingi ze stolikami, ławeczkami i koszami na śmieci zapraszały do odpoczynku. Większość z nich rozlokowana była nad pięknymi leśnymi jeziorami. W Druskiennikach szukamy kempingu, pytamy o drogę taksówkarza (starsi ludzie mówią po rosyjsku a młodzi już tylko po angielsku), który skierował nas na ogromny, nowo wybudowany Campingas (litewski na pierwszy rzut oka to prosty język! Wystarczy dodać do naszego końcówkę -"as" i już wiadomo o co chodzi!. Tak więc w recepcji Campingas przyjął nas pan...Robertas!). Nocleg kosztował 50 litów ale za to w jakich warunkach! Na miejscu wypożyczalnia rowerów, restauracja i bar ze świetlicą, w łazienkach czyściutko i pachnąco. Każde miejsce pod namiot, przyczepę czy kampera z dostępem do prądu i wody (w cenie pobytu), wszystko otoczone żywopłotem, trawka skoszona, alejki wybetonowane- cisza i spokój. W sąsiedztwie Holendrów urządzamy sobie pierwszy solidny odpoczynek. Na obrzeżach rozległego parku zdrojowego, mocząc nogi w Niemnie postanowiliśmy, że (nie taki diabeł straszny... ) jedziemy dalej tak daleko, jak tylko czas i portfel pozwoli.

Przez Wilno, Troki (tu zwiedzamy jedyny w Europie Wschodniej zamek na wodzie) i Kowno dotarliśmy bocznymi drogami do Kłajpedy. Można było tam dojechać drogą szybkiego ruchu ale lepiej naszym zdaniem unikać tego dobrodziejstwa. Po pierwsze-taniej (paliwo! ) a po wtóre nic ciekawego na takich drogach nie ma do oglądania, gdyż omijają one z reguły ciekawe i atrakcyjne turystycznie miejsca. Jechaliśmy więc wśród biedniutkich wiosek, gdzie domy w większości drewniane kryte były głównie eternitem ale za to przed każdym- Audi lub BMW (głównie starsze roczniki). Im bliżej większych miast tam domy bogatsze a w samych granicach prawdziwe pałacyki nowobogackich. Nikt nas nie zaczepiał, nikt nie przeganiał nikt też nie dawał do zrozumienia że my Polacy jesteśmy tam źle widziani. Noclegi w trasie wybieraliśmy często na nowoczesnych stacjach benzynowych gdzie cały teren był pod okiem kamer video. Obsługa zawsze przyjmowała nas serdecznie i po przyjacielsku. W Kłajpedzie natknęliśmy się na pierwszą egzotyczną drogową przygodę. W mieście nie ma żadnych znaków kierunkowych- żadnych!! Pozostawało więc jechać na kompas i tak po kilku godzinach kluczenia po osiedlach mieszkaniowych, parkach i cmentarzach wydostaliśmy się w końcu na drogę w kierunku północy. Odechciało nam się zwiedzać więc port i starówkę- mało brakowało a zginęlibyśmy tam jak "ciotka w Czechach". W miejscowości Palanga znaleźliśmy prywatny camping nad samym morzem- ale to już nie to co Druskienniki! Sanitariaty, to drewniana budka z dwoma cegłami pod stopy a wszystkie krzaczki w promieniu 50 metrów przyozdobione brązowymi grzybkami z papierkiem na czubku. Za to uczynny właściciel campingu proponował nam a to podłączenie się do gniazdka z prądem a to czystą wodę. Dumny był ze swojego campingu, obiecywał że w przyszłym roku zainwestuje w teren więcej pieniędzy, gdyż coraz częściej przyjmuje u siebie Polaków a nawet Niemców czy Holendrów. Pogoda była wspaniała, zachęcała do byczenia się na słońcu, pływania i spacerowania. Po 2 godzinach leżenia na piasku stwierdziliśmy jednogłośnie, że szkoda czasu na takie marnowanie życia...jedziemy dalej...przed nami Łotwa. Do granicy kilkadziesiąt kilometrów a tam...kto wie co nas czeka? Może to tam "przerobią nas na pasztet?" Im wcześniej tym lepiej! Pięć kilometrów przed granicą wstąpiliśmy na obiad do leśnej restauracji. Wtrąciliśmy kartacze w rosole na pierwsze danie i cepeliny na drugie. Wszystko podane szybko, czysto i solidnie. Nad głowami skrzeczała nam ogromna papuga a po obiadku, kto chciał, mógł sobie wskoczyć sobie do basenu obok...tak! Do basenu! Kelnerzy w ludowych strojach zachęcali również do krótkiego spacerku wśród strumyczków i jeziorek restauracyjnego mini parku.

Tak! Taka jest Litwa...czasem biedniutka a czasem przesadnie bogata.

 

Łotwa

 

Przekroczenie granicy litewsko-łotewskiej odbyło się szybko i sprawnie. Litewski urzędnik rzucił okiem w nasze dowody osobiste a łotewski nawet nie wyszedł ze swojej budki. Obiecujemy sobie, że gdy dojedziemy tylko do przylądku Kolka to...zarządzimy odwrót. Drogi gorsze, połatane ale nie dziurawe. Co ciekawe- na Łotwie są tylko drogi jednopasmowe, autostrad nie ma wcale a boczne (czasem łączące wsie i małe miasteczka....szutrowe!). Zastanawialiśmy się, dlaczego samochody "tubylców" były zawsze brudne, oklejone białym błotem? Odpowiedzi doświadczyliśmy na własnej skórze już niebawem. Może oglądaliście czasem relacje telewizyjne z rajdów samochodowych po szutrowych drogach? Tumany białego kurzu ciągnące się jak welon za rajdowymi autami dodawały grozy imprezie, a tu na Łotwie to normalka- już na horyzoncie widać było, że ktoś "rajduje"! Przez Liepaję (Lipawa) docieramy do Ventspils (Windawa) piękną nadmorską drogą wśród lasów i piaszczystych wydm. Samochód sprawuje się super, humory dopisują, żar leje się z nieba niemiłosiernie (szkoda, że nie mamy klimatyzacji), nasza suczka Zuzia szuka cienia i odpoczynku od upału pod stolikiem z tyłu samochodu. Obliczyliśmy, że jak do tej pory pokonujemy dziennie jakieś 300 kilometrów, pies nie musiał liczyć...Skrzyżowanie, do przylądku Kolka -35 km- jedziemy!..., droga zaczyna przechodzić w szuter. Dziury i szuter, szuter i dziury-wszystkie garnki pospadały nam na podłogę, stolik "wyjechał" na środek samochodu a mleczko do kawy w lodówce ubiło się na śmietanę. Jeszcze 5 kilometrów- uff!- jak dalej tak pójdzie, to rozkraczy nam się na tej pralce nasz 20 letni kamperek i co wtedy? Dojechaliśmy- przylądek Kolka- morze z trzech stron, wiatr wieje, w uszach aż szumi, ogromne fale przynoszą zapach zepsutych ryb. Zdejmujemy buty i na bosaka włazimy do wody. Pięknie tu, tylko...gór brakuje. Ech!, gdyby tak choć jakiś kamień wystawał z wody, choć...kamyczek, łezka kreci się w oku...”Góralu czy ci nie żal?..."- pięknie tu, ale już zaczynamy tęsknić za naszymi górami i halami. Wracamy- tak było uzgodnione i basta! Ale.. ale do Estonii tylko "parę kroków"- Nie! ...nie, nie może tak być...jedziemy dalej! Do Rygi tylko kilkanaście kilometrów a do granicy estońskiej niewiele dalej. Wstyd wracać! Szukamy kempingu. Późnym wieczorem docieramy na nadmorski prywatny kemping w okolicach miejscowości Roja. Cena przystępna (coś ok..20 złotych). Zostajemy! Cena za camping obejmuje podłączenie do prądu. Sanitariaty w drewnianych domkach, gorącej wody pod dostatkiem, obok sklepik z podstawowymi artykułami spożywczymi, wypożyczalnia rowerów, wszystko urządzone z gustem i ze smakiem. Nawet na drzewach zaczepione są lampiony dające wieczorem kolorowe światło. Jesteśmy sami w miejscu przeznaczonym dla kamperów i przyczep. Obok, w drewnianych domkach kempingowych mieszkają Rosjanie. Wieczorem rozpalają ogniska i cichutko dyskutują o swoich problemach. Jak w bajce...lampiony świecą na drzewach, ogniska płoną przed domkami, tylko gitary brak i śpiewów do rana. Po porannej kąpieli w morzu i pysznym śniadaniu wsiadamy do naszego domu na kółkach... i jazda! Po drodze Jurmała - miasteczko w stylu zachodnich kurortów. Na rogatkach bramki (wjazd jest płatny), na ulicach patrole policyjne. Super. Czy za bezpieczeństwo tu się dodatkowo płaci? Nie czujemy się dobrze wśród okazałych majątków, kempingów z miasteczkami wodnymi, restauracji na każdym rogu, tłoku na ulicach i placach. Ech.. ludzie...czy to warto? Nie lepiej rozbić namiot gdzieś na uboczu wśród tych pięknych drzew z dala od szpanu i zgiełku wielkiego kurortu? My w każdym razie jedziemy dalej, nie zostajemy tu ani chwili (tym bardziej, że tak do końca nie wiemy za co konkretnie płaci się to myto. Z policją na rogatkach lepiej nie dyskutować a informacja na bileciku z automatu jest dla nas całkowicie niezrozumiała). Kilka kilometrów przed Rygą znajdujemy całkiem fajną stację benzynową na darmowy nocleg. Prysznic, WC, mała restauracyjka z przyzwoitą kawą- zostajemy!.

Ryga, ech, Ryga...całkiem jak Kłajpeda. Tym razem pokonanie miasta zajmuje nam kilka godzin. Kręcimy się w kółko. Pozostaje stary dobry kompas i żona z mapą w ręku. Mamy serdecznie dosyć zwiedzania Rygi, znamy chyba każdą ulicę w tym mieście- wystarczy! Dosyć! Jesteśmy zmęczeni i zestresowani. Gdy tylko wydostaniemy się z miasta- wracamy do kraju. Ale...do granicy Estońskiej...niecałe kilkadziesiąt kilometrów. Być w Rzymie i nie widzieć Papieża? A co z pasztetem? Jedziemy..., tym bardziej że Via Baltica na szczęście jest asfaltowa i ciągnie się jak okiem sięgnąć wśród wydm i pięknych nadmorskich lasów. Po drodze spotykamy kampery na duńskich, niemieckich i holenderskich rejestracjach a Hiszpanie dodali nam odwagi i wiatru w żagle. Ech.. życie jest piękne. Nocleg na stacji benzynowej skąd 50 metrów do morza. Auto bezpieczne, pies wykąpany, kolacja smakowała jak nigdy. Pełni entuzjazmu, zadowoleni z siebie i bez najmniejszych obaw...postanawiamy, że...jutro rano jedziemy do Estonii, i ani kroku w tył!

Rano okazało się, że owszem- wyjechaliśmy z Rygi ale nie na północ lecz na południe! Granica estońska jest więc dalej niż myśleliśmy. Nie ma rady. Musimy jechać tym razem cały dzień bez zatrzymywania.

 

Estonia, Łotwa i Litwa

 

Na nocleg już w Estonii zatrzymaliśmy się kilka kilometrów przed Parnu na sympatycznym kempingu w otoczeniu starych kutrów i łodzi. Spotkaliśmy tu grupę kolorowo ubranych rowerzystów z Warszawy, którzy po udanym pobycie w Tallinie wracali do Polski. Na kempingu Duńczycy i Belgowie dwoma kamperami . Od Parnu zostawiamy morze daleko na zachodzie. Via Baltica co kilka kilometrów rozkopana, czasem trzeba postać w korku gdyż ruch odbywa się raz jednym pasem, raz drugim. Jakoś zmęczyliśmy ten odcinek wśród smrodu TIR-ów i niezbyt ciekawej okolicy. Krajobraz jest tu inny niż na Litwie czy Łotwie. Od czasu do czasu pojawiają się duże głazy narzutowe, które zaczynają nareszcie cieszyć nasze góralskie oczy. Największe kamienie są tu pomnikami przyrody. Wioski i miasteczka jakby trochę bogatsze, na drogach dużo terenówek z "najwyższej półki". Najbiedniejsze nawet chatki przyozdobione pięknie kwiatami, w ogródkach porządek, przed domami też. Pachnie tu Zachodem. Do Tallina wjechaliśmy dwupasmową promenadą, która po pewnym czasie przechodziła w jednopasmową, ta z kolei w jednokierunkową i...znów jesteśmy psia kość na jakimś cmentarzu. Nigdzie nie skręcałem, ciągle jechałem prosto (tradycyjnie-żadnego znaku) nie mogłem pomylić ulic...a jednak...zaczęła się znana już zabawa w ciuciubabkę. Wróciliśmy inną drogą (ta była jednokierunkowa) jak zwykle na kompas. Jest! Jest znak - do portu - jedziemy!. Tym razem udało się trafić bez problemu. Port jest ogromny. Promy przypływają i odpływają jak gondole w Wenecji. Wpadłem na pomysł powrotu do kraju promem. Za mojego kampera +dwie osoby +pies- 1500 euro i to najbliżej do Rostocku w Niemczech. Odpada. Za drogo i nie po drodze. Nocleg zaliczamy w najdalej na północ wysuniętej części Estonii na kempingu prowadzonym przez Norwega (!). Podziwiamy brzeg morski, który jest tu całkiem inny. Porośnięty szuwarami, bagnisty i niedostępny. Co ciekawe? Na kemping prowadzą dwie drogi- jedna od strony lądu a druga ...od morza. W nocy Norweg rozpalił na sztucznej wysepce drewno w metalowej beczce a drogę do kempingu oznaczył płonącymi świeczkami. Pierwszy raz widzieliśmy kemping, który zapraszał do siebie nie tylko jeżdżących ale też pływających. Po krótkiej naradzie postanawiamy wracać częścią centralną .Przez Paide i Tartu (żegnamy Estonię) do Valmiery (Łotwa), w okolicach której ma być jakiś ciekawy Park Narodowy. Nawigacja satelitarna włączona, mapa i przewodnik poszły w ruch. W okręgu Valmiera-Sigulda ( jeden z najczęściej odwiedzanych ośrodków turystycznych Łotwy, centrum sportów zimowych) natrafiamy na osobliwości przyrodnicze w postaci ogromnych dębów liczących w obwodzie ponad 7 metrów, rosnących w tu w dolinach rzeki Gauja Czas nieubłaganie ucieka- na całą wyprawę mamy tylko 14 dni urlopu a tu jeszcze trzeba przeciąć pół Łotwy, całą Litwę i Polskę. Zaczepiamy jeszcze na Łotwie o Szwajcarię Kurlandzką, którą tworzy 80-cio kilometrowy odcinek rzeki Abavy. U wrót doliny w miejscowości Sabile mamy kłopoty z noclegiem. Kemping, o którym mowa w przewodniku już dawno nie istnieje. Jest godzina 20.00, miasteczko malutkie, bez stacji benzynowej na nocleg. O spaniu na parkingu nie ma nawet mowy. Może jest jakieś pole namiotowe nie ujęte w przewodniku? Pukam do drzwi pierwszego lepszego domu. Otwiera młody człowiek świetnie mówiący po angielsku. Tak- jest pole namiotowe przy starym dworze na końcu miasteczka ale trudno tam trafić- lecz..."no problem" - zaraz odpali swój samochód i nas tam podprowadzi. I tak się też stało. Jakoś nikt nas nie okradł, nie pobił ani nie opluł a wręcz przeciwnie- poświęcił swój cenny czas, zaprowadził na miejsce, przedstawił w recepcji i na koniec prosił by pozdrowić Polskę ! Rano zwiedziliśmy miejscowy park krajobrazowy: „Wodospady na rzece Abava”. Trochę śmieszne..., żartujemy, że u nas w czasie deszczu woda przelewająca się przez krawężnik tworzy potężniejsze ale...to i tak piękny widok, kraj wszak nizinny. Następnego dnia żegnamy też Łotwę, kraj, w którym w lasach stoją opuszczone, zdewastowane byłe ośrodki wypoczynkowe z powybijanymi szybami, okradzione, smutne i kurortami typu Jurmała gdzie bogaci Łotysze odpoczywają w swych wygodnych majątkach.

Na Litwie kierujemy swe kroki do Szawli (Śiauliai), gdzie w małe wzniesienie powbijane są tysiące krzyży. Góra Krzyży- miejsce pielgrzymek i modłów milionów ludzi z całego Świata. Są malutkie krzyże sklecone na chybcika z kawałków drewna i ogromne kilkumetrowe często metalowe osadzone w betonowych stopach. Tysiące różańców, świętych obrazków i fotografii, figur i figurek sprawia przygnębiający widok ogromnego cmentarza. Z Szawli łapiemy azymut na Kowno. Po drodze kilkakrotnie mijamy drogowskazy z napisem Kedainiai- ta nazwa nie daje nam spokoju! Czyżby...Kiejdany? Skręcamy. Warto było. Faktycznie to Kiejdany. W biurze informacji turystycznej otrzymujemy przewodniki po polsku. Zwiedzamy odnowioną starówkę, zaglądamy w historycznie znane miejsca. Czujemy się już prawie jak w Polsce, nazwy ulic i placów takie swojskie! Tylko patrzeć jak zza rogu wyskoczy konno książę Janusz Radziwiłł! Przewodnik polecał regionalną restaurację na skraju miasta gdzie serwuje się narodowe litewskie dania. To coś dla nas smakoszy. Zajmujemy stolik na świeżym powietrzu w otoczeniu drzew owocowych i krzewów. Sielanka! Psa przywiązujemy smyczą do nogi od stołu a sami zasiadamy do chłodnika po litewsku. Nagle na teren restauracji wbiega wilczur z kawałkiem łańcucha na szyi i...wbija swe potężne kły w kark naszej biednej małej Zuzi. Krzyk, kwik, krew i szamotanina. Zuzia wyskakuje na stół, łapą trafia w talerz (już po obiedzie!), wilczur nie dając za wygraną wściekle szarpie ją za ucho, z pysków toczy się piana. Okładam na oślep obcego psa pięściami, rozdaję kopniaki na prawo i lewo, odpiętą smyczą wymierzam ciosy. Uciekł, dał za wygraną. Pewnie oberwał za wszystkie czasy. Usiadłem zmęczony. Na szczęście ani ja ani żona nie jesteśmy pogryzieni. To dobrze, gdyż (o zgrozo!) nie pomyśleliśmy przed wyjazdem o ubezpieczeniu, nie wiemy też nic o miejscowej służbie zdrowia.

Na zwiedzanie Kowna brakło niestety czasu. Wygodną obwodnicą omijamy miasto i przez Marijampol docieramy do granicy z Polską. Żegnamy się i z Litwą, która zawsze stanowiła dla nas tajemnicę, którą teraz poznaliśmy i zachęcamy wszystkich do jej odwiedzin. Nikt nas nie "przerobił na pasztet", nie pobił nie okradł i niczego od nas nie wyłudził. Z bankami, bankomatami, zakupami kartą płatniczą, paliwem, policją, dogadywaniem się, noclegami na kempingach, stacjach benzynowych i w szczerym polu nie było żadnych problemów. Cztery i pół tysiąca kilometrów w 14 dni. Kartaczy, blinów, cepelinów i sękaczy się pojadło a i słynny likier Vana Tallin też po drodze się wypiło!

 

Tydzień po powrocie, w trakcie manewrowania na placu przed garażem- pękła rura łącząca chłodnicę z silnikiem.

 

 

Pozdrowienia dla campermana Jurka Kulińskiego z Gdańska (żyj wiecznie!), któremu znajomi w obawie przed bandytyzmem, złodziejstwem, wandalizmem oraz powszechną niechęcią Litwinów w stosunku do Polaków również odradzali wyprawę w te strony.

 

 

Kluska Kazimierz

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Witam

 

Relacja naprawdę nieprawdopodobna.

Byłem kilka razy we Włoszech z przyczepą i zawsze uważałem, że jest to kraj wyjątkowo bezpieczny i przyjazny turystom. No, ale ...

Pozdrawiam

i oby nigdy nikomu z nas nie było dane takie przygody przeżywać

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dołącz do dyskusji

Możesz dodać zawartość już teraz a zarejestrować się później. Jeśli posiadasz już konto, zaloguj się aby dodać zawartość za jego pomocą.

Gość
Dodaj odpowiedź do tematu...

×   Wklejono zawartość z formatowaniem.   Usuń formatowanie

  Dozwolonych jest tylko 75 emoji.

×   Odnośnik został automatycznie osadzony.   Przywróć wyświetlanie jako odnośnik

×   Przywrócono poprzednią zawartość.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz bezpośrednio wkleić grafiki. Dodaj lub załącz grafiki z adresu URL.

Ładowanie
  • Witamy

    Witamy na największym polskim forum karawaningowym. Zaloguj się by wziąć udział w dyskusji.

×
×
  • Dodaj nową pozycję...

Powiadomienie o plikach cookie

Umieściliśmy na Twoim urządzeniu pliki cookie, aby pomóc Ci usprawnić przeglądanie strony. Możesz dostosować ustawienia plików cookie, w przeciwnym wypadku zakładamy, że wyrażasz na to zgodę.