Skocz do zawartości

Płw. Iberyjski, lipiec 2017


Rekomendowane odpowiedzi

Witam wszystkich. Jesteśmy rodziną 2+2, dzieci w wieku wczesnoszkolnym, młodsza jest niepełnosprawna fizycznie. Podróżujemy "busem", jest na forum moja relacja z ubiegłorocznego wyjazdu do Włoch. W tym roku wybieramy inny kierunek. Zgodnie z planem 28 czerwca o godz. 13:00 po domowym obiedzie ruszamy, na autostradę wjeżdżamy przed Rzeszowem. Dalej przez Czechy i Austrię, tutaj krótka drzemka dla kierowcy, wjeżdżamy do Włoch. Przejazd autostradami ze wschodu na zachód Włoch kosztuje ponad 60 euro. Pierwsze emocje pojawiają się na autostradzie wzdłuż wybrzeża liguryjskiego. Włosi, naród z fantazją, zbudowali tutaj autostradę składającą się wyłącznie z tuneli i wiaduktów: tunel, wiadukt, tunel, wiadukt itd. Widoki wspaniałe. Nie wystarczyło jednak na przyzwoite barierki nad przepaściami. Gdy przejeżdżamy wieje wiatr. Nasz samochód ma ponad 2,5 m wysokości. Jeszcze nigdy nie trzymałem tak kurczowo kierownicy. Rzucało nami chyba po całej jezdni. Zwolnienie do 40 km/h nie pomogło, zorientowałem się dopiero, iż 90 km/h pozwala na jakąkolwiek kontrolę na samochodem. Co ja przeżyłem na tym odcinku drogi, wystarczyło mi wrażeń na cały wyjazd. Co ciekawe, swobodnie i z dużą prędkością poruszały się samochody ciężarowe - może cięższe to trudniej zdmuchnąć. Na wjeździe do Francji  uzbrojeni znudzeni żołnierze. Jednego rozbawiają moje pierwsze zmagania z bramką na francuskiej autostradzie. Wjeżdżamy do Francji, co chwila bramka, kilka euro. Jezdnia gorszej jakości, dużo radarów. Po pewnym czasie wszystko się uspokaja, mijamy czerwone skały z napisem informującym, iż w pobliżu jest kanion Verdun, ten kolor bardzo mnie zaintrygował, jednak nie tym razem, mkniemy na płd. - zach. Pod wieczór 29 czerwca dojeżdżamy do miasteczka Angeles s. Mer pod Pirenejami. Przystrzyżona zieleń, ronda, deptak, fontanny, wszystko zadbane - Francja elegancja. Kilka recepcji kempingowych zamknięta, znajdujemy w końcu otwartą - Camping Europa. Tutaj jest wiele kempingów usytuowanych np. wzdłuż drogi jak posesje domów. Za jedną noc dla nas cena 40 euro (ta cena będzie powtarzała się podczas naszego tegorocznego wyjazdu, rezygnacja z prądu to oszczędność kilku euro). wieczorny spacer po deptaku, pizza (naprawdę obrzydliwa), prysznice i spać. Rano niespiesznie oglądamy kemping, dzieci obserwują pana wyprowadzającego żółwia na spacer. Tutaj jeszcze nie ma sezonu, jest pustawo, przeważają emeryci. Podczas płacenia za kemping pan na recepcji jest zafascynowany pisownią mojego nazwiska, prosi o wymówienie, woła nawet koleżankę. Rozbawiony pisze swoje, dla mnie też chińszczyzna. Pytam o narodowość- odpowiada "Katalan". Ruszamy. Dzisiaj mamy do przejechania niespełna 200 km. 

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Wjeżdżamy do Hiszpanii. A właściwie do Katalonii. Przez znaczną pierwszą część naszej podróży nie widzieliśmy żadnej flagi hiszpańskiej, za to mnóstwo katalońskich.Pierwszą rzeczą jest zjazd na stację paliw, nareszcie normalne ceny paliwa (diesel około 1,1 euro). Mają chyba jednak problem z bezpieczeństwem, na stacji kręci się dwóch uzbrojonych ochraniarzy. Autostradą (płatną i wcale nie tanią, kilkanaście euro) wjeżdżamy do Barcelony. Prowadzi nawigacja. Na początku obserwacja ulic - Jezu jak tu wąsko. Później wpadamy w korek, jest koło godziny 15 - 16. Skutery i motory z pełną prędkością mijają mnie z dwóch stron. W końcu wyjeżdżamy na obrzeża miasta i trafiamy na kemping Tres Estrellas. Tutaj chwila formalności na recepcji, wybór parceli. Szukamy oczywiście w cieniu, przecież jesteśmy na południu. I taką znajdujemy, zacienioną, wręcz chłodną. Przez cały pobyt wręcz można było zmarznąć.Następny dzień upływa na plażowaniu, kąpieli w morzu (na plażę wychodzi się wprost z kempingu), obserwacji innych kempingowiczów, obserwacji startujących samolotów na pobliskim lotnisku i ogólnie ujmując - wypoczynku.

W niedzielę ruszamy do miasta. Obok kempingu jest przystanek autobusowy z którego jednak nie korzystamy. Prawdę mówiąc nawet nie odnalazłem tego przystanku. Ruszamy swoim samochodem. Zatrzymujemy się na parkingu obok stacji kolejowej Estacio de Franca (czy jakoś tak), parking okazał się drogi. Stamtąd szukamy stacji metra Barceloneta, przechodzimy obok jakiegoś pokaźnego kościoła (dopiero po powrocie na kemping zorientowałem się że była to opisywana w przewodniku Bazylika św. Marii Morskiej). My intensywnie szukamy stacji metra. A znaleźć stację metra w Barcelonie nie jest łatwo. Są dość oszczędnie oznakowane, jakby pochowane. Nie pomogli stojący policjanci, którzy jak się okazało pokazali przeciwny kierunek (pewnie chłopaki byli przyjezdni), nie pomogła taktyka podążania za tłumem innych turystów, chyba z jakiegoś wycieczkowca, szli do portu. Dopiero siedzących na ławeczkach kilku dziadków wskazało właściwy kierunek. Metrem podążamy do Sagrada Familia. Tutaj informacja - biletów na dzisiaj brak, możemy sobie kupić na jutro. Ostatecznie do katedry wchodzi żona z niepełnosprawną córką na kartę, natomiast reszta rodziny wygodnie czeka na ławeczce przy stawie, pod cieniem, nawiązuje kontakty z turystami z innych kontynentów. Po wyjściu nasi reprezentanci całość ocenili jako "dziwne". Metrem grzejemy do dzielnicy gotyckiej, tutaj podążamy do katedry św. Krzyża.  W katedrze właśnie odbywa się msza jest po 12:00, w czasie mszy śpiewa jakiś profesjonalny chór, którego występ naprawdę mógł zachwycić. Z katedry przez plac i ten ich najsławniejszy deptak  (nic tam szczególnego nie było) wracamy do samochodu i na kemping. Podsumowując: nie dane nam było zachwycić się Barceloną, budynki miasta wydały mi się niczym niewyróżniające. Podobał się chór na mszy i w drodze dojazdowej zaintrygowały zabudowania cmentarza na zboczu. 

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

W poniedziałek opuszczamy kemping, ruszamy na południe. Po drodze zatrzymujemy się na parkingu przy plaży Norte w miejscowości Peniscola. Wzdłuż deptaku hotele, w oddali sławny zamek. Chwila dyskusji, czy mam płacić za parking z kartą dla niepełnosprawnych na odpowiednim miejscu, okazuje się, że nie muszę. Plaża jest rewelacyjna. Piaszczysta, szeroka, czysta, z podjazdem dla wózków, woda błękitna, łagodne fale, jednym słowem ideał. Dzieci zachwycone bujają się na falach, nawet mi się podoba. Na marginesie, plaże w Hiszpanii są ogólnodostępne, nie ma tak jak we Włoszech dzielenia plaż, płacenia za wejście. Tutaj możesz wejść, możesz się rozłożyć, nie ma stref (przynajmniej my nie spotkaliśmy). Po dwóch godzinach zbieramy się i w trasę. Przejeżdżamy przez Walencję i zatrzymujemy się na  kempingu El Saler, według planu na dwie noce. Kemping jest zapuszczony, brudny, zaniedbany, brakuje ciepłej wody w łazienkach. Skracamy pobyt do jednej nocy i rano ruszmy do miasta. Trochę krążymy w poszukiwaniu miejsca do zaparkowania, ostatecznie parkujemy obok jakiegoś hotelu, kilkaset metrów od oceanarium. Jest jeszcze zamknięte. Zwiedzanie futurystycznego miasteczka nauki i sztuki zaczynamy od sprawdzenia dokładności zegara słonecznego - działał prawidłowo. Architektura tego miasteczka, te wszystkie budynki w kształcie powieki itd. są znacznie bardziej interesujące niż wczorajsza Barcelona. Jest pusto, bardzo lubimy takie ranne zwiedzenia. Przed godz. 10:00 kierujemy się do Oceanarium. Krótkie oczekiwanie i jesteśmy w środku. Po zwiedzaniu akwariów (są naprawdę świetne i godne polecenia) ruszamy na pokaz delfinów, reklamowany jako największy w Europie. Tutaj wielkie rozczarowanie, długo czekaliśmy kiedy show się rozkręci, a tu koniec. Kilka skoków delfinów i tyle, bez porównania z show jakie oglądaliśmy dwa lata temu w Zoomarine pod Rzymem. Dla akwariów warto jednak tu przyjechać. Jemy jeszcze tutaj obiad (self service, duża kolejka, ale przystępne ceny i dobre normalne jedzenie) i wracamy do samochodu. Ruszamy w trasę. 

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Docieramy na kemping Capblanch w miejscowości Altea obok Benidorm. Jest wtorek, zatrzymujemy się do soboty. Raz potrzebujemy wypoczynku, dwa - musimy znaleźć kościół żeby starsza córka mogła pójść na mszę w pierwszy piątek, jako dziecko pokomunijne ma obejść dziewięć pierwszych piątków, a jeden cykl z powodu choroby już przerwała. 

Kemping jest chyba kolonią holenderską w Hiszpanii. Warunki muszą więc być bardzo dobre i takie są. Nie ma co się rozpisywać, ma wszystko co kemping powinien mieć (bez basenu). Położony jest w centrum miasteczka, przy deptaku, przy hotelach, knajpach, niedaleko sklepy, przez deptak wchodzi się na plaże. Sam kemping wyłożony jest drobnymi okrągłymi kamyczkami. Taka sama jest plaża. Wejście do wody bez obuwia - to cierpienie.  Z deptaku jest widok na "mały Gibraltar" i okoliczne miasteczka - pięknie rozświetlone nocą. Dzieci rozochocone ostatnią plażą nie mogą się doczekać morza. Idziemy - a tu wielkie rozczarowanie, morze wzburzone, fale. Następnego dnia trochę się uspokoiło, ale jak młodsza przekoziołkowała to wszystkim zrzedły miny. Pozostało obserwacja morza, zbieranie kamieni, wizyty w tapas, spacery do deptaku. W czwartek załamanie pogody, deszcze, dzień spędzamy w busie - czytanie, gry itd. Odnajdujemy kościół, ustalamy godzinę mszy. W piątek ruszamy z odpowiednim zapasem czasowym. Same miasteczko jest bardzo ładne, białe, klimatyczne, na wzgórzu, z kościołem z kopułami. Czekamy przed mszą i obserwujemy księdza, który przed kościołem siedzi sobie w kawiarni i rozmawia ze znajomymi. W rewanżu podczas mszy on cały czas nas obserwuje, kim to jesteśmy wśród tych kilkunastu wiernych obecnych w kościele. Po wypełnieniu tego obowiązku w sobotę ruszamy dalej. 

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

To będzie jeden z dłuższych naszych transferów. Najpierw mijamy wieżowce Benidorm, lekko zahaczamy Elchce, upewniamy się, rzeczywiście rosną tam lasy palmowe. Zjeżdżam z autostrady na drogę N 340A. Początkowo nie ma zachwytu - to tutaj kręcili te wszystkie westerny, są tylko zwykłe pustkowia. Mijamy kilka restauracji przydrożnych jakby ze Stanów. Po minięciu napisu Fort Bravo dojeżdżamy do dzikiej platformy widokowej. Z daleka zabudowania fortu, tipi indiańskie, napisy Texas, Hollywood. Przede wszystkim preria, a dalej wspaniałe, zachwycające góry skaliste. Wychowany w dzieciństwie na westernach - cieszę się jak dziecko. Nie tylko wyobrażałem sobie tak dziki zachód - ja taki dziki zachód widziałem na filmach. Widoki robią wrażenie na wszystkich. Docieramy do drugiej dzikiej platformy  widokowej, skąd widoki na góry.  Warto było tu zboczyć z trasy. 

Dalej nawigacja poprowadziła nas obok gór Sierra Nevada. Coraz więcej wyschniętych koryt rzecznych. Zjeżdżamy w kierunku morza. Mijamy całe hektary pokryte namiotami płóciennymi, las takich "szklarni", w samochodzie trwa spór, co tam się uprawia. Mijamy Malagę. Coraz więcej samochodów z francuską rejestracją, niezłych marek, wszystkie załadowane na dachu tobołami, wewnątrz pojazdów obywatele francuscy o ciemnej karnacji, podążają do swoich domów. Jest tu trochę pól golfowych. Mijamy po lewej Gibraltar. W pewnej chwili nawigacja ściąga nas z autostrady, jedziemy wąską asfaltową drogą, wzdłuż jakiejś rzeki. Widok jest zaskakujący: jest zielono, pasą się konie puszczone luzem. Mijamy też stada bydła, pola ryżowe. Dalej zaczynają się pola ze zbożem, widzimy kombajny. Dojeżdżamy do miasteczka Conil de la Frontera. Nie pamiętam nazwy kempingu, który wybrałem, był blisko miasta. Było tam dużo młodzieży niezbyt cichej i szybko się z recepcji zwinęliśmy. W ten sposób trafiliśmy na kemping Roche.  

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Kemping Roche jest zielony - trawa, drzewa, nie tylko palmy. Jest systematycznie podlewany, ale używają bardzo cuchnącej wody.  Było dla nas zagadką, skąd ten smród - czy dodają do wody jakiegoś nawozu, czy ta woda jest nieświeża. Kemping położony jest wśród pól i siedlisk z bydłem, drobiem. Rano budziły nas koguty ale dokuczliwe były muchy. 

Poza tym kemping był w porządku - dość czysty, z restauracją, sklepem, basenem, boiskiem do tenisa itp. 

Pierwszego dnia pojawił się problem - gorączka żony. Dalsze podróż stanęła pod znakiem zapytania. W czasie gdy żona zażywała wszystkiego co możliwe i leżała osłabiona w busie - zabrałem dzieci na basen. A tutaj zakaz używania kół do pływania. A młodsza córka zawsze używa takiego w wodzie. No to tłumaczę ratownikowi, że jest osobą niepełnosprawną, że nie chodzi, że musi używać koła, że na żadnym kempingu z takim zakazem się nie spotkaliśmy, że to nie fair itp. No to ratownik pokiwał i powiedział, żebym poszedł do recepcji. W recepcji pani poinformowała, że jej boss zabronił wnoszenia do basenu kółka do pływania.  No to tłumaczę  jej, że córka jest osobą niepełnosprawną, że nie chodzi, że musi używać koła, że na żadnym kempingu z takim zakazem się nie spotkaliśmy, że to nie fair itp. Pani pokiwała ze zrozumieniem głową, przyznała mi rację i stwierdziła, że jej boss zabronił wnoszenia kółka do basenu. No to ja jej powiedziałem, żeby zadzwoniła do bossa i wytłumaczyła naszą sytuację. Tej części wypowiedzi pani nie zrozumiała albo udałą że nie rozumie. Skończyło się na tym, że weszliśmy do basenu bez kółka, dzieci jakoś sobie poradziły. Ja byłem wściekły i lekko podłamany tym wszystkim.

Ale jutro wstaje nowy dzień. 

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Nowy dzień okazuje się znacznie lepszy bo gorączka ustępuje. Ruszamy na plażę miejską do Conil. Ta okazuje się rewelacyjna - bardzo szeroka, przestronna, z widokiem na białe miasteczko, wodą wcale nie chłodną. Dla mnie najlepsza plaża na wyjeździe.

Po południu ruszamy do pobliskiego miasteczka Vejer de la Frontera. Wspinamy się na szczyt wzgórza, gdzie usytuowane jest miasteczko. Parkujemy przy informacji turystycznej i idziemy w stronę placu (chyba hiszpańskiego), wzdłuż alejki z drzewkami pomarańczowymi. Po lewej wspaniała panorama Andaluzji, trochę taki spacer przypomina mi Asyż. Dochodzimy do placu, jest tu fontanna, która była celem - jest rzeczywiście malownicza. Namiętnie fotografujemy fontannę i cały placyk. Nie potrafimy odmówić sobie tutaj obiadu, okazuje się jednak niewypałem. Nasze turystyczne menu składało się w dużej części z pulpetów. Jak się okazało po otrzymaniu jedzenia, tutaj też zamówiliśmy również pulpety, cóż bariera językowa. Były jednak smaczniejsze od pulpetów ze słoika.

Po obiedzie ruszamy w inną część Vejer, żeby obejrzeć wiatraki. Być w Hiszpanii i nie zobaczyć wiatraków, nawet tutejszych ? Park miejski był pusty, stały w nim zabytkowe wiatraki, które pilnował jeden pan. Pan mówił tylko po hiszpańsku, ale i tak starał się wszystko wyjaśnić i opowiedzieć. Na końcu zaprowadził nas za wiatraki do stajni. Stajnia była bardzo ładna, z wiszącymi doniczkami na ścianie. Obok stały osły, również bardzo ładne, w takiej kolorowej uprzęży. Następnie każda z dziewczynek zaliczyła rundkę na ośle prowadzonym przez pana. Na końcu wręczyłem panu 5 euro na jedzenie dla osłów. Pan wyraźnie się ucieszył, ale chyba tłumaczył że nie przeznaczy tego na jedzenie bo to nie pora karmienia, niewiele już nas to interesowało.  W drodze powrotnej na kemping nawigacja przeciągnęła nas przez dróżki za oborami, pomiędzy siedliskami, polami, na drogi gruntowe do pól, dzięki czemu dokładnie poznaliśmy kulturę rolną Andaluzji.  Droga się przeciągnęła, ale w końcu dotarliśmy na kemping.

Dzień następny przeznaczamy na wizytę na plaży miejskiej oraz czas wolny - książki, gry na smartfonach, tabletach i co tam jeszcze. 

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Ze zdjęciami mam problem, bo po pierwsze trzeba umieć je wrzucać, a po drugie w internecie można znaleźć zdjęcia z miejsc, które obejrzeliśmy ale robione profesjonalnym sprzętem. Chyba ponownie postawię na słowo pisane.  

W czwartek opuszczamy kemping Roche. Początkowo trochę się cofamy, bo jedziemy do Tarify. Z drogi widoczne tysiące potężnych wiatraków, na trawie mrowie bydła. W Taryfie parkujemy na ulicy obok portu, idziemy na groblę rozdzielająca symbolicznie morze z Atlantykiem. Rzeczywiście, po stronie oceanicznej plaża jest szersza, widoczny jest pas pozostały po odpływie. Na grobli strasznie wieje, dzieci marudzą, więc zwijamy się do samochodu. W dalszej drodze wspinamy się po  krętych drogach, przypadkowo zjeżdżam na parking z platformą widokową, z której widoczne są w oddali pond mgłą góry Afryki .  Po zdjęciach ruszamy dalej, prowadzi nawigacja, nic się nie dzieje, jedynie temperatura wzrasta. Docieramy na recepcję kempingu Villsom w Dos Hermanas pod Sevillą. Kemping jest b. tani, coś ponad 30 euro. Przeznaczony jest dla zwiedzających Sevillę i jednej młodej pary z Francji całymi dniami wylegującej się nad basenem. Basen jest świetny - otoczony palmami, z płytką ale i głęboką wodą, oczywiście ciepły. Nie ma tłoku, dopiero wieczorami zjawia się kilka osób. Były okresy, kiedy mieliśmy basen na wyłączność. Ponieważ zajęliśmy miejsce niedaleko wejścia do basenu, mogliśmy się komunikować z wody z resztą ekipy spod busa krzykiem. Wiem że nie jest to elegancie, ale bardzo się wyluzowaliśmy.

Poza tym kemping jest dość ascetyczny, jakiś tam sklep i kawiarnia miał, ale nic tam nie było. W kawiarni przesiadywała wspomniana młoda para z Francji.  Na kempingu po raz pierwszy zobaczyłem fajne trzy Citroeny 2 CV (kaczki), którymi Francuzi podróżowali z namiotami. Tych samych podróżnych jeszcze będziemy widzieć na szlaku. Taki sposób podróżowania (starymi Citroenami 2 CV) jest tam bardzo popularny, spotykaliśmy wiele innych 2 CV na kempingach.  

Tutaj tak naprawdę po raz pierwszy poczuliśmy upały dochodzące do 40 stopni. W nocy śpimy przy otwartych drzwiach tylnych i bocznym, wszystkie busy tak tam śpią.  

W Hiszpanii, a w szczególności na południu mamy zaburzone postrzeganie czasu, zawsze czas jest z 1,5 - 2 h późniejszy od odczuwanego. W sumie nic dziwnego, wschód słońca w lipcu to dopiero godzina przed 7:00 rano, zachód długo po 22:00. Dopiero przesunięcie czasu w Portugalii normalizuje sytuację. Nie dziwi tryb życia nocnego, na kempingu ruch samochodowy ustaje dopiero przez 24:00, kiedy zamykają bramę.

Obok kempingu jest przystanek autobusowy do centrum Sevilli. Nie korzystamy jednak z usług komunikacji publicznej, mamy przecież własny samochód. 

Następnego dnia rano przed godziną 7:00 podjeżdżamy do bramy wjazdowej na kemping. O 7:00 brama zostaje otwarta, ruszamy na upatrzony parking.przy szpitalu tuż obok katedry, ulica "Nunez Balboa". Są jeszcze wolne miejsca, parking jest po obu stronach uliczki. Wszystko jest wąskie, ulica, miejsce parkingowe. Pierwsza próba zaparkowania jest nieudana, po drugiej stronie stoi bus, wspólnie korkujemy drogę. Druga próba jest już sukcesem.zaparkowałem, apo powrocie okazało się, że nasz bus nie został w ogóle zarysowany przez przejeżdżające samochody, a co wydawało się nieuniknione.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jest przyjemna temperatura, idealna do spaceru. Na mieście pusto. Najpierw lecimy na plac hiszpański, korzystając z dobrej pogody nadaję dobre tempo. Pytam przechodzącą kobietę, śmieje się, bo idziemy w przeciwnym kierunku. Powrót i ruszamy piechotą już we właściwym kierunku. Może piętnaście minut spaceru i jesteśmy w parku, a później na placu hiszpańskim, który o tej porze zupełnie pusty prezentuje się naprawdę imponująco. Bardzo lubimy takie ranne zwiedzenia, jest tylko kilku turystów, trochę ludzi biega. Przy jednym azulejos para Azjatów robi sobie zdjęcia, już się nauczyliśmy, że jeżeli prosić kogoś o zrobienie zdjęcia naszej pełnej familii - to właśnie ich. Nikt nie znajdzie tak odpowiedniego ujęcia, tak nie wykadruje. Po nacieszeniu się placem pora na odwrót. Tu decydujemy się na dorożkę. Coś tam targujemy, jest pusto i dopiero początek ich pracy. Wołają, zachęcają, szczególnie rodziny z dziećmi, proponują chociaż "information" o cenach. Dorożką przez park, następnie ruchliwą ulicą zostajemy dowiezieni pod katedrę. Najpierw kierujemy się do kolejki do Alcazar, jest spora, ale się posuwa. W kolejce  miła pogawędka z Kolumbijczykiem pochodzenia polskiego, a jednocześnie ochroniarzowi pokazuję kartę niepełnosprawnych, dzięki czemu lądujemy na początku kolejki. Ochroniarz poucza mnie, żebym kupił tylko jeden bilet. I rzeczywiści, na tym jednym bilecie wpuszczają nas do Alcazar. Muzeum jest świetne do zwiedzania - niewielkie (przynajmniej w tym którym byliśmy), ciekawe (te wszystkie detale architektoniczne pomauretańskie), ma też ogólnodostępne WC.

Po zwiedzeniu Alcazar lecimy do katedry, w analogiczny sposób lądujemy na początku kolejki (ta nie jest duża). Katedra mnie rozczarowała. Spodziewałem się czegoś większego. Największy na świecie ołtarz schowany jest za największą na świecie kratą, żeby coś zobaczyć trzeba wsunąć głowę między druty kraty, bo taka jest gęsta.  Przyciąga wzrok grobowiec Kolumba niesiony przez posągi czterech władców. Po wyjściu z katedry idziemy na pizzę. Tak się złożyło, że pizza o tej porze jest  tylko w jednym lokalu, w którym zresztą trwa remont. Nad stoliczkami na zewnątrz panowie na rusztowaniach beztrosko podają sobie wiadra z jakimś materiałem budowlanym, czym prędzej uciekamy do środku. Tutaj ustawiają nam stolik, pracownicy właśnie sprzątają lokal po malowaniu. Pizza nazywa się Sevilla i okazuje się paskudna, z kawałkami zwykłej parszywej parówki. Około godz. 12:00 zwiedzanie Sevilli uznajemy za zakończone. Intrygują nas jeszcze dysze wydmuchujące schłodzone powietrze nad stolikami kawiarnianymi na zewnątrz. Powrót do samochodu i na kemping. Resztę dnia spędzamy w basenie.    

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Następny dzień to transfer. Najpierw jednak wracamy na dziki zachód - El Rocio. Rzeczywiście nie ma tu asfaltowych dróg, a domy utrzymane są w stylistyce jak z innego kontynentu. Góruje Bazylika - bardziej chyba z Meksyku niż Hiszpanii. Mnóstwo dorożek, osłów, koni. Jedną dorożką odbywamy przejazd miasteczkiem. Na każdym domu odwołania religijne do Santa Maria.  Za miasteczkiem na bagnisku stada flemingów. Po zwiedzaniu zasiadamy w kawiarni/jadłodajni na drodze do bazyliki, a która wyróżnia się wiszącymi klatkami z kanarkami. Po otrzymaniu niewielkiego napiwku szef z knajpy wali w dzwon i krzyczy na całą ulicę "gracias" - nie ma to jak psychologia handlu.

Dalej nasza trasa wiedzie wzdłuż oceanu i poprzez lasy piniowe, w których w czerwcu szalały pożary. Hektary spalonych po obu stronach jezdni drzew robią przygnębiające wrażenie i świadczą o sile żywiołu.

Dalej dojeżdżamy do portu i miejscowości, która nie pamiętam jak się nazywa, ale mniej więcej jest na wysokości miejscowości Huelva. Wokół tereny przemysłowe, ale tutaj znajdują się repliki trzech karaweli Kolumba, do których można wejść, zobaczyć jakimi łódeczkami ludzie ruszali na koniec świata. Muzeum jest puste, mimo że w naszym odczuciu atrakcyjne - repliki portu, mapy obrazujące szlaki podbojów. Tutaj z przyjemnym zaskoczeniem dowiaduję się, że moje młodsze dziecko zna wszystkie nazwy karaweli Kolumba, cóż dzieci teraz wyedukowane.

Ruszamy w trasę. Wracamy na autostradę, powoli zaczyna się korkować. Przejeżdżamy przez most. Jesteśmy w Portugalii. 


W Portugalii pierwsza rzecz to system płatności za autostrady. Wypatruję znaku, jest - "tourismo". Zjeżdżamy, są trzy bramki, przy każdej stoi człowiek. Ja wybieram bramkę z młodą sympatyczną dziewczyną, która z uśmiechem pyta, gdzie zamierzamy podróżować po Portugalii. Następnie informuje, iż na południu i na północy jest elektroniczny system płatności, natomiast w środku bramki. Elektroniczny system płatności na południu jest obsługiwany przez innego operatora niż na północy, dlatego tam powinienem szukać takiego samego zjazdu. Następnie wzięła moją kartę kredytową, włożyła do maszyny i oddała z wydrukiem potwierdzenia, który stanowił dowód płatności za autostrady na południu. 

Dalej, już po wyjeździe z Lizbony, w nawigacji wybierałem opcję omiń drogi płatne. 

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Portugalia nawet widziana z autostrady jest ładna - miasteczka z białymi domkami i ceglastymi dachówkami, jest zielono, przestrzenie jakby mniejsze, takie bardziej do ogarnięcia. Zatrzymujemy się na kempingu De Velvedere sieci Orbitur koło Lagos. Na recepcji mam zadeklarować ilość nocy - podaję jedną. Następnego dnia przedłużam pobyt, ale rezygnuję z prądu.

Kemping ma basen, z którego korzystamy, sklep (zaopatrzenie dość kiepskie w porównaniu np. z kempingami we Włoszech), restaurację. Łazienki, wc, pralnia - są w białych pawilonach o bardzo charakterystycznych, dziwnych kształtach - mi kojarzącymi się z architekturą mauretańską, ale nie wiem w sumie dlaczego. Z restauracji również korzystamy, szczególnie smakuje nam potrwa o nazwie "dupazja" - jagnięcina w sosie cebulowym, jakiś wytwór tamtejszego kucharza (tak mówiła Polka zatrudniona na kempingu). Kilka słów o jedzeniu "poza domem" w Portugalii - nie szczypiemy się, pulpety idą w odstawkę. Za około 40 euro otrzymuje się obiad dla czteroosobowej rodziny, wszystkie dania dla dorosłych, np. z różnymi mięsnymi daniami z sosem, ziemniaki, czy frytki, czasami ryż, plus napoje dla każdego (dla nas mrożona fanta),  żarcie jest pyszne, świetnie podane. Jeśli dodać koszt kempingu (trzydzieści kilka euro bez prądu) to wychodzi równowartość samego kempingu dla nas  we Włoszech. Rekordzistą jest bar self -service na kolejnym kempingu (w Lisbonie), gdzie obiad kosztował trzydzieści kilka euro, dania były duże, nawet dla mnie, jedzenie normalne (kurczak, gulasz itp), bardzo dobre.  

Kemping nie jest duży, ale i tak ma mnóstwo wolnego miejsca. Więcej miejsca zajmują bungalowy, w której przebywa młodzież francuska w wieku 15 - 17 lat. Nie jest to jednak spokojna hiszpańska młodzież, której zabawę przy muzyce mieliśmy przyjemność obserwować na kempingu Roche. Kolonii czy wycieczek młodzieży francuskiej widzieliśmy w Portugalii sporo, też na kempingu w Lisbonie. Są jak tajfun, mi się od razu kojarzą z syfem w toaletach, sedesami pozapychanymi ubraniami. Młodość musi się wyszaleć.

Charakterystyczne są jeszcze dobowe wahania temperatury, w dzień trzydzieści kilka stopni, w nocy chłodny wiatr, kilkanaście stopni.

Następnego dnia ruszamy do Lagos na plażę Praya Dona Ana. I tu zaskoczenie. Nie tylko wejście na plażę jest bezpłatne, ale i parking miejski przed plażą, uważaną za najpiękniejszą w Portugalii - również free. Nawet kamper z Portugalską zajął dwa miejsca parkingowe (bo mu tak wygodniej), pootwierane okna, widać że w środku ktoś odpoczywa. Istotne jest (podobnie jak w Hiszpanii) zjawić się na parkingu przy plaży około godz. 10:00, najpóźniej 11:00. 

Sama plaża i z góry i z dołu wygląda jak na zdjęciach w internecie. Woda zimna (dla mnie temperatura Bałtyku), ludzie zanurzają się co najwyżej do pasa. Ja od razu lecę do pana pod parasolem, pytam o cenę, od razu decyduję się. Pan się trochę podśmiewa, że szybko się decyduję, pewnie można było trochę potargować bo jeszcze wcześnie. 50 euro za naszą rodzinę to nie była jednak cena wygórowana za wycieczkę motorówką pomiędzy klifami i jaskiniami. Profesjonalna obsługa, zarówno na etapie wsiadania do łodzi, później kunszt w prowadzeniu tej motorówki pomiędzy licznymi kajakami i to żeby nami za bardzo nie  bujało, fachowy komentarz (a tu słoń, a to przedpokój, a to kuchnia, a to salon itp., a popatrzcie tutaj, a to popatrzcie tam). Taka wycieczka to konieczny element wizyty na Algavre. Pieniądze dobrze wydane.

Po plaży ruszamy w kierunku przylądka św. Wincentego. Po przyjeździe na miejsce temperatura spada z 37 stopni do 18, wieje silny wiatr. Są opisywane w internecie kiełbaski i stoisko ze swetrami. Przylądek robi spore wrażenie klifami, pustkowiem (pomijając odwiedzających), lekką mgłą i specyficznym klimatem takim trochę depresyjnym. W drodze w dole widzimy śliczną plażę, na której dwoje ludzi kąpie się w oceanie - szacun.

Następnego dnia niedziela - ruszamy do Algavre do kościoła, są dwa, ale tylko jeden w użyciu, drugi to muzeum. Jesteśmy jednak za wcześnie, trochę zwiedzamy miasto. Nasuwa mi się refleksja, że w przeszłości najokazalszymi budynkami przy tym samym placu naprzeciwko siebie był kościół i targ niewolników. W kościele śmietniki i łazienka. To że komunię rozdają kobiety (w katedrze w Barcelonie zakonnice, tu panie z parafii) nie jest zaskoczeniem. Zaskoczeniem jest natomiast widok kobiety  ubranej w białe szaty liturgiczne, stojącej obok księdza i służącej do mszy i przy chrzcie na który trafiliśmy (chyba to się nazywa diakon). Wiem że takie zmiany w kościele rzymskokatolickim dla wielu są kontrowersyjne, nam się b. podobają.  

Po mszy chcemy zwiedzić fort ale jest zamknięty. Jest gorąco. Wracamy na kemping. Basen, obiad, czas wolny. 

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Kolejnego dnia opuszczamy kemping w Lagos i jedziemy do Lizbony. Po drodze w planie jest kościół św. Wawrzyńca w Almancil. Jest poniedziałek pod kościołem jesteśmy około godz,. 11:00. Okazuje się, że w poniedziałki kościół otwierają o 15:00. Chcemy zobaczyć te azulejos, zostajemy. Na ławeczce naprzeciwko kościoła obok chyba przedszkola czytamy książki, gramy w karty. Samo miasteczko,a raczej chyba osada, poza jakimiś szrotami nie ma nic do zaoferowania. Co jakiś czas podjeżdżają potencjalni zwiedzający, czytają ogłoszenie na kościele i odjeżdżają. Widzimy znajome Citroeny 2 CV z kempingu w Sevilli. Początkowo miałem nawet nadzieję, że może otworzą drzwi zgodnie ze wskazaniem zegara kościelnego, bo spieszy się ponad godzinę. Niestety, panie z parafii odczekują dokładnie do godz. 15:00. Kupujemy bilety, wchodzimy, rzeczywiście ładnie.  Panie sprzedają jakieś zdjęcia wnętrza i starają się pilnować zakazu fotografowania. Jak inni radzimy sobie z tym zakazem. 4 godziny czekania, 15 minut zwiedzania, ruszamy do Lizbony autostradą, która tu w kierunku na północ jest ze zwykłymi bramkami. Okazuje się dość droga. Z autostrady po raz pierwszy widzimy plantacje dębów korkowych (przynajmniej tak zgadywałem).

W Lizbonie zatrzymujemy się na kempingu Lisboa. Kemping jest położony w jakimś parku miejskim, jest rozległy, podobają się nam drzewa i przestrzeń, która pozwala wypocząć. Ma sklep, restaurację (self – service) z której korzystamy i którą bardzo dobrze wspominamy, jest niedroga i z b. dobrym jedzeniem, jest tu sklep, basen (z którego nie korzystamy, bo temperatura utrzymuje się w granicach 20 stopni). Obsługa kempingu stara się jak może,  ale ma problemy z utrzymaniem czystości, szczególnie w czasie pobytu wycieczek młodzieży francuskiej.

Po czterogodzinnym oczekiwaniu pod kościołem (co za idiotyczny pomysł) jesteśmy zmęczeni. Wycieczka trwa już prawie trzy tygodnie. Potrzebny jest nowe otwarcie, impuls. Tym impulsem ma być wizyta w Oceanarium. Następnego dnia rano jedziemy busem do Oceanarium. Trochę krążymy w poszukiwaniu parkingu, stajemy ostatecznie pod kasynem, parkowanie jest limitowane do czterech godzin. Dalej ruszamy pieszo, mijamy świetne stożkowe fontanny na jakimś deptaku, bardzo ładna wypielęgnowana przyroda. Chwila oczekiwania i wchodzimy. Oceanarium trochę mnie rozczarowało. Jest na stałej wystawie jedno wielkie akwarium, które można oglądać z dwóch pięter, ale akwaria w Walencji były chyba bardziej kolorowe. Dzieciom się jednak podobało, również wystawa czasowa z akwarium zaprojektowanym przez jakiegoś Japończyka, którego nie znałem, w przeciwieństwie do mojego starszego dziecka, fana akwarystki. Jeszcze jakieś pamiątki, notesy, różnica w cenie identycznego notesu pomiędzy sklepem na parterze, a sklepem na pierwszym piętrze oceanarium to 10 euro. Wracamy na kemping. Pomimo obaw cztery godziny parkowania wystarczyło w zupełności.

Po obiedzie na kempingu korzystając ze sprzyjającej pogody do zwiedzania postanawiam iść za ciosem. Tego dnia zaliczamy również centrum miasta.

Poszukiwanie parkingu w okolicach oceanarium skutecznie zniechęciło mnie do pchania się samochodem do centrum.

Po Lizbonie można podróżować na różne sposoby. Są różne karty, są autobusy, metro (tym akurat z kempingu się nie dojedzie), są takie małe pasażerskie skuterki. My jeździliśmy po Lizbonie taksówką. Rachunek był prosty: cena biletu jednorazowego to jakieś 1,5 euro, a za kurs z kempingu na Praca do Comercio całej naszej czwórki płaciliśmy 10 do 11 euro, wygoda z wózkiem, szybkość nieporównywalna. Kontaktowe chłopaki spod szlabanu na kempingu na żądanie wzywają taksówkę. Jeździ ich tutaj mnóstwo, prawie wszystkie czarno – zielone. Nie ma problemu z powrotem. Wysiadamy na wspomnianym placu, ruszamy pod łukiem po najsłynniejszym deptakiem, tu obowiązkowe lody, dalej odbijamy w bok, robi się wąsko i stromo, dochodzimy do katedry Se, chcemy zwiedzić, ale dziecko chce siku, wracamy, szukamy knajpy, zamawiamy soki, dziecko korzysta z wc, idziemy znowu do katedry Se, wchodzimy, zwiedzanie bezpłatne, styl romański, nawet się podoba, wychodzimy, idziemy dołem w kierunku Alfamy, wszystko rozkopane jakieś roboty budowlane, wchodzimy wyżej uliczkami, jest wąsko i stromo, tu już mniej turystów, normalne życie, wisi pranie, pan coś grzebie w samochodzie, mijamy dom publiczny przed którym stoją pewne panie, mijamy kawiarnię, gdzie w środku pani śpiewa to sławne Fado, mijamy kawiarnie z ogłoszeniami o koncertach Fado, nie korzystamy, mijamy imponujące mury jakieś twierdzy, dochodzimy do katedry Se, łapiemy taksówkę, wracamy na kemping.  

Tak mi się spodobało jeżdżenie taksówką po Lizbonie, że następnego dnia życzymy sobie kurs do Belem. Na miejscu okazuje się, że w przeciwieństwie do centrum są tu na obrzeżach jakieś parkingi. W Belem mijamy klasztor Hieronimitów, który z zewnątrz nawet nam się podoba, ale nie zamierzamy ustawiać się w wielkiej kolejce, idziemy pod pomnik odkrywców, bardzo przyjemny spacer nadbrzeżem w kierunku wieży, tutaj robimy zdjęcia na trawniku i pod samolotem, nie zamierzamy stawać w równie imponującej kolejce na wieżę. Wracamy na kemping. Obiad, czas wolny.    

Te dwa spacery po Lizonie były przyjemne, takie akurat z dziećmi.    

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dołącz do dyskusji

Możesz dodać zawartość już teraz a zarejestrować się później. Jeśli posiadasz już konto, zaloguj się aby dodać zawartość za jego pomocą.

Gość
Dodaj odpowiedź do tematu...

×   Wklejono zawartość z formatowaniem.   Usuń formatowanie

  Dozwolonych jest tylko 75 emoji.

×   Odnośnik został automatycznie osadzony.   Przywróć wyświetlanie jako odnośnik

×   Przywrócono poprzednią zawartość.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz bezpośrednio wkleić grafiki. Dodaj lub załącz grafiki z adresu URL.

Ładowanie
  • Witamy

    Witamy na największym polskim forum karawaningowym. Zaloguj się by wziąć udział w dyskusji.

×
×
  • Dodaj nową pozycję...

Powiadomienie o plikach cookie

Umieściliśmy na Twoim urządzeniu pliki cookie, aby pomóc Ci usprawnić przeglądanie strony. Możesz dostosować ustawienia plików cookie, w przeciwnym wypadku zakładamy, że wyrażasz na to zgodę.